Przyjaciel z Piekła Arkadij Strugacki Borys Strugacki Przewieziony na Ziemię ranny żołnierz z odległego świata nie potrafi zaakceptować reguł nowego życia. Postanawia wrócić na ojczystą planetę, zwaną przez Ziemian Piekłem… Arkadij i Borys Strugaccy Przyjaciel z Piekła (Парень из преисподней) Przekład: Irena Lewandowska Rozdział 1 Ale wiocha! Jak żyję, nie widziałem takiej wsi i nawet nie przypuszczałem, że coś podobnego istnieje. Domy okrągłe, bure, bez okien, sterczą na palach jak wieżyczki strażnicze, a pod nimi tylko dziada z babą brakuje — poniewierają się jakieś ogromne garnki, koryta, zardzewiałe kotły, drewniane grabie, łopaty… Między domami gliniasta ziemia, tak udeptana i wypalona, że aż błyszczy. I sieci, gdziekolwiek spojrzysz — sieci. Co oni tu łowią tymi sieciami, nie mam pojęcia — z lewej bagno, z prawej bagno, cuchnie jak na śmietniku… Paskudna dziura. Tysiąc lat tu gnili i gdyby nie Herzog, gniliby jeszcze następne tysiąc. Północ. Dzicz. I mieszkańców oczywiście nie widać. Albo uciekli, albo ich wysiedlono, albo się ukryli. Na placu obok faktorii dymiła kuchnia polowa, zdjęta z kół. Baloniasty tapir — dwumetrowy zad, w brudnym białym fartuchu na brudnym szarym mundurze — mieszał w kotle chochlą na długim trzonku. Moim zdaniem, to właśnie z tego kotła tak śmierdziało na całą wieś. Podeszliśmy, Gepard na chwilę przystanął i zapytał, gdzie jest dowódca. Bydlak nawet nie odwrócił głowy — coś tam burknął w kocioł i pokazał chochlą w dół ulicy. Trąciłem go czubkiem buta niżej krzyża, wtedy żywo się odwrócił, zobaczył nasze mundury i od razu stanął w postawie zasadniczej. Mordę miał do pary z zadkiem, i do tego niegoloną od tygodnia. — A więc gdzie jest wasz dowódca? — ponownie pyta Gepard, wpierając mu trzcinkę w tłustą szyję pod dubeltowym podbródkiem. Tapir wytrzeszczył oczy i zachrypiał: — Proszę o wybaczenie, master nadinstruktor… Sztabs-major jest na pozycji… Proszę iść tą ulicą… Prosto na skraj wsi… Jeszcze raz proszę o wybaczenie, master nadinstruktor… Coś tam bulgotał i chrypiał, a zza węgła faktorii wylazły dwa nowe tapiry — jeszcze straszniejsze, istne strachy na wróble, bez broni, bez czapek — na nasz widok zamarły w postawie „baczność”. Gepard tylko popatrzył, westchnął i poszedł dalej, uderzając trzcinką w cholewę buta. Tak, w samą porę zjawiliśmy się tutaj. Te tapiry dużo by tu zwojowały! Widziałem na razie tylko trzy, ale już mi się zbiera na mdłości i jest dla mnie jasne, że taka, za przeproszeniem, jednostka wojskowa, sklecona z wszawych dekowników, w pośpiechu, byle jak, wszyscy ci pułkowi piekarze, szewcy dywizyjni, pisarze batalionowi, intendenci, prominenci, kuternogi, ślepaki, orły drużyn pogrzebowych… to chodzące łajno, smar do bagnetów. Pancerki imperatora śpiewająco przejadą po nich i nawet nie zauważą, że ktoś tu jest. W tym momencie ktoś nas zawołał. Z lewej, między dwoma domami, rozpięto plandekę, a na tyczce wisiała biało-zielona szmata. Punkt opatrunkowy. Dwa następne tapiry niespiesznie grzebały w zielonych tobołach z medykamentami, a na matach, rzuconych wprost na ziemię, leżeli ranni. Rannych było trzech, jeden z obandażowaną głową patrzył na nas wsparty na łokciu. Kiedy odwróciliśmy się, zawołał ponownie: — Master nadinspektor! Poproszę na chwilę!… Podeszliśmy. Gepard przykucnął, a ja stanąłem za jego plecami. Ranny nie miał żadnych dystynkcji, był w podartym spalonym kombinezonie ochronnym, rozwartym na nagiej włochatej piersi, ale kiedy spojrzałem na jego twarz, na wściekłe oczy, na osmalone rzęsy, od razu zrozumiałem, że to nie tapir, chłopcy, o nie — to był prawdziwy żołnierz. I rzeczywiście. — Brygad-jegier baron Tregg — przedstawił się ranny. Jakby zgrzytnęły gąsienice. — Dowódca osiemnastego samodzielnego oddziału leśnych jegrów. — Nadinstruktor Digga — odpowiedział Gepard. — Słucham cię, bracie-rycerzu. — Papierosa… — poprosił baron martwym głosem i kiedy Gepard wyciągał papierośnicę, spiesznie mówił dalej: — Trafiłem pod miotacz ognia, osmaliło mnie jak świnię… Bogu dzięki, bagno blisko, wlazłem po same uszy… Ale z papierosów — mokra kasza… Dziękuję… Zaciągnął się, przymykając oczy, natychmiast z wysiłkiem zakasłał, posiniał, zatrząsł się, spod bandaża wypłynęła kropla krwi i zastygła na policzku. Jak żywica. Gepard, nie odwracając głowy, wyciągnął rękę do tyłu i pstryknął palcami. Zerwałem manierkę z pasa, podałem ją Gepardowi. Baron wypił kilka łyków i jakby poczuł się lepiej. Dwaj pozostali ranni leżeli nieruchomo — może spali, a może byli już martwi. Sanitariusze patrzyli na nas z lękiem. Nawet nie patrzyli, ale raczej spoglądali. — Jak dobrze… — powiedział baron Tregg, zwracając manierkę. — Ilu masz ludzi? — Czterdziestu — odparł Gepard. — Manierkę zatrzymaj… Zatrzymaj dla siebie. — Czterdziestu… Czterdzieści Walecznych Kotów… — Kociąt — powiedział Gepard. — Niestety… Ale zrobimy wszystko co będzie w naszej mocy. Baron patrzył na niego spod osmalonych brwi. W oczach miał udrękę. — Słuchaj, bracie-rycerzu — powiedział. — Nie został mi ani jeden człowiek. Wycofuję się od samej przełęczy, trzy doby nieprzerwanej walki. Szczurojady jadą na pancerkach. Spaliłem ze dwadzieścia. Dwie ostatnie wczoraj… tu, na samym skraju wsi… zobaczysz. Ten sztabs-major… bałwan i tchórz… stare próchno… Chciałem go zastrzelić, ale nie miałem już ani jednego naboju. Możesz to sobie wyobrazić? Ani jednego naboju! Siedział we wsi ze swoimi tapirami i patrzył, jak nas palą jednego po drugim… O co to ja chciałem cię zapytać…? Aha! Gdzie jest brygada Gagrida? Radiostację rozwaliło… Ostatni radiogram: „Trzymajcie się, brygada Gagrida jest blisko”… Papierosa… I zawiadom sztab, że osiemnasty samodzielny przestał istnieć. Teraz już majaczył. Jego wściekłe oczy zasnuła mgła, język odmówił posłuszeństwa. Opadł na plecy i wciąż mówił, mówił, mamrotał, chrypiał, a jego szponiaste palce niespokojnie wędrowały, to szarpiąc brzeg maty, to kombinezon. Potem nagle ucichł w pół słowa. Gepard wstał, nie spuszczając oczu z odrzuconej do tyłu twarzy, powoli wyciągnął papierosa, szczęknął zapalniczką, potem pochylił się i zapalniczkę wraz z papierośnicą włożył w zakrzywione palce, palce się zacisnęły, a Gepard bez słowa zawrócił i ruszyliśmy dalej. Pomyślałem, że los był tym razem miłosierny — brygad-jegier w samą porę stracił przytomność. Bo inaczej usłyszałby, że brygada Gagrida też już nie istnieje. Tej nocy dywanowy nalot zaskoczył brygadę na rokadzie — potem dwie godziny oczyszczaliśmy drogę, usuwaliśmy szkielety rozbitych samochodów, zwały stygnącego już ludzkiego mięsa, odpędzaliśmy szaleńców, którzy włazili pod ciężarówki, żeby się ukryć. Po Gagridzie została tylko czapka generalska sztywna od krwi… Dreszcz mnie przeszedł, kiedy sobie to wszystko przypomniałem, mimo woli spojrzałem na niebo i ucieszyłem się, że wisi tak nisko, że jest takie szare i bezbarwne. Pierwsze, cośmy zobaczyli, wychodząc ze wsi, to była cesarska pancerka, która zjechała z drogi i utknęła nosem w wiejskiej studni. Pancerka już ostygła i trawa wokół była pokryta tłustą sadzą, pod otwartym włazem leżał mordą do ziemi zdechły szczurojad — wszystko na nim spłonęło, zostały tylko rude buty na potrójnej podeszwie. Dobre buty mają szczurojady. Dobre buty, pancerki i chyba jeszcze bombowce. Ale jako żołnierze, jak wszystkim wiadomo, są do chrzanu. Szakale. — Jak ci się podoba ta pozycja, Gag? — zapytał Gepard. Rozejrzałem się. Świetna pozycja! Po prostu nie chciałem wierzyć własnym oczom. Tapiry wykopały sobie okopy po obu stronach drogi, w środku polany między wsią a dżunglą. Dżungla zielonym murem stała przed okopami mniej więcej na pięćdziesiąt kroków, w każdym razie nie dalej. Możesz tam skoncentrować pułk albo brygadę, jednym słowem, co zechcesz, w okopach tego nie zauważą, a kiedy zauważą, to i tak nic nie będą mogli zrobić. Okopy na lewej flance miały za plecami grzęzawisko. Okopy na prawej — równe pole, na którym kiedyś coś rosło, a teraz doszczętnie spłonęło. Ta-ak… — Nie podoba mi się ta pozycja — powiedziałem. — Mnie również — zgodził się Gepard. Ja myślę! Tu była nie tylko ta świetna pozycja. Tu były jeszcze tapiry. Co najmniej sto sztuk, i łaziły po tej swojej pozycji jak po bazarze. To znaczy niektóre zebrane do kupy paliły ogniska. Inne po prostu stały, chowając ręce w rękawy. A jeszcze inne łaziły w kółko. Obok okopów poniewierały się karabiny, sterczały cekaemy bezmyślnie wpatrzone lufami w niskie niebo. Na środku drogi ni z gruszki, ni z pietruszki tkwił ugrzęzły w błocie miotacz rakiet. Na lawecie siedział niemłody tapir, nie wiadomo — wartownik czy może tak sobie przysiadł, zmęczony łażeniem. Zresztą nikomu nie szkodził — siedział i dłubał palcem w uchu. Jakoś nieprzyjemnie zrobiło mi się od tego wszystkiego. Ach, gdyby to ode mnie zależało, przejechałbym po tym bazarze serią z cekaemu… Z nadzieją spojrzałem na Geparda, ale Gepard milczał i tylko wodził swoim garbatym nosem z lewa na prawo i z powrotem. Potem usłyszałem gniewne głosy i się obejrzałem. Pod drabiną ostatniego domu kłóciły się dwa tapiry. Nie mogły podzielić między sobą drewnianego koryta — każdy ciągnął w swoją stronę, bluzgając najgorszymi przekleństwami, i do tych właśnie strzeliłbym ze szczególną przyjemnością. Gepard powiedział: — Przyprowadź. W sekundę byłem przy tych bydlakach, lufą automatu dałem po łapach jednemu, potem drugiemu, a kiedy wypuściły swoje koryto i wytrzeszczyły na mnie gały, pokazałem głową na Geparda. Nawet nie pisnęły. Oba od razu spociły się jak myszy. Wycierając w biegu pyski rękawami, świńskim truchtem podbiegły do Geparda i zastygły na dwa kroki przed nim jak dwa niechlujne spocone toboły. Gepard bez pośpiechu podniósł trzcinkę, przymierzył się, jakby grał w bilard, i przylał po mordzie, raz jednemu, raz drugiemu, potem spojrzał na to bydło i powiedział tylko: — Dowódcę do mnie. Szybko. Nie, chłopcy. Jednak Gepard najwyraźniej nie przypuszczał, że tu będzie aż tak źle. Oczywiście niczego dobrego nie mogliśmy się spodziewać. Jeśli już Waleczne Koty rzucą się na zatkanie dziury w linii frontu, to jasne jak słońce, że sytuacja wygląda fatalnie. Ale coś takiego! Gepardowi aż koniec nosa pobielał. Wreszcie pojawił się tutejszy dowódca. Wylazł zza domów, dopinając w pośpiechu szynel, długa zaspana tyczka z szarymi bokobrodami. Co najmniej pięćdziesiąt lat. Nos czerwony w niebieskich żyłkach, utytłane binokle, jakie nosili sztabowcy w czasie tamtej wojny, na długim podbródku mokre okruchy tytoniu do żucia. Przedstawił się jako sztabs-major i spróbował przejść z Gepardem na ty. Jeszcze czego! Gepard tak go zmroził, że major nawet jakby się zrobił mniejszy — w pierwszej chwili był o pół głowy wyższy, a po minucie widzę — mleko jaszczurcze! — patrzy na Geparda z dołu do góry taki siwiutki staruszek średniego wzrostu. Krótko mówiąc, wyjaśniło się, co następuje. Gdzie jest przeciwnik i czym dysponuje, sztabs-major nie wie. Zadaniem sztabs-majora jest utrzymanie wsi do momentu nadejścia posiłków, siła bojowa jego oddziałów składa się ze stu szesnastu żołnierzy, ośmiu karabinów maszynowych i dwóch miotaczy rakiet. Prawie wszyscy żołnierze są zdolni do służby z ograniczeniem, a po wczorajszym forsownym marszu dwudziestu siedmiu leży w tych oto domach, jedni z otartymi nogami, inni z przepuklinami, reszta z czymś tam jeszcze. — Proszę mi powiedzieć — przerwał mu nagle Gepard. — Co się tam dzieje? Sztabs-major przerwał w środku zdania, spojrzał tam, gdzie wskazywała błyszcząca trzcinka. Ale ten nasz Gepard ma oczy! Dopiero teraz zauważyłem — w największej kupie dookoła jednego z ognisk wśród szarych kurtek naszych tapirów migają obrzydliwe pasiaste kombinezony piechoty pancernej imperatora. Mleko jaszczurcze! Jeden, dwa, trzy… Cztery szczurojady przy naszym ognisku, a te świnie mało ich nie całują. Palą papierosy. I jeszcze rechoczą nie wiadomo dlaczego… — To? — zapytał sztabs-major i popatrzył swoimi króliczymi oczami na Geparda. — Chodzi o jeńców, master nadinspektor? Gepard nie odpowiedział. Sztabs-major znowu nasadził binokle i dalej objaśniał. To, widzicie, są jeńcy, ale my nie mamy z nimi nic wspólnego. Zostali ujęci przez jegrów w czasie wczorajszej walki. Z powodu braku środków transportowych, a także z powodu niemożności przydzielenia im odpowiedniego konwoju… — Gag — powiedział Gepard. — Zabierz jeńców i zdaj Kleszczowi. Tylko niech ich najpierw przesłucha… Szczęknąłem zamkiem i poszedłem w stronę ogniska. Palą papierosy i jeszcze coś popijają, bydlaki. Mordy zadowolone, błyszczące. Takie paskudztwo… A ten, blondynek, poklepuje tapira po plecach, a tapir bezmózgi jeszcze się cieszy, rechocze i łbem potrząsa. Popili się czy co? Podszedłem. Tapiry zauważyły mnie już z daleka i zaczęły się powoli rozpełzać na boki. A niektóre widocznie sparaliżowało ze strachu, tak siedzą, jak siedziały, tylko ślepia wytrzeszczają i mordy porozdziawiały. A jeńcy — aż poszarzeli, znają nasz emblemat, pasiaste szczurojady, nasłuchali się! Kazałem im wstać. Wstali. Niechętnie. Kazałem im stanąć w szeregu. Stanęli, co mieli robić. Blondynek coś tam zaczął gadać po naszemu — dostał lufą automatu pod żebro i od razu spokorniał. No i pomaszerowali — gęsiego, z opuszczonymi głowami, ręce do tyłu. Szczury. I śmierdzą jakoś po szczurzemu… Dwaj — potężni, barczyści, a dwaj — widać, z ostatniego poboru — chudzi smarkacze niewiele starsi ode mnie. Jeńców nienawidzę. No bo co to takiego — poszedł gnojek na wojnę i trafił do niewoli? Ja oczywiście wszystko rozumiem — czego można wymagać od szczurojadów, ale jak tam sobie chcecie, to jednak obrzydliwe… No proszę — jeden z gówniarzy, zgięty wpół, już rzyga. Naprzód, naprzód, mleko jaszczurcze! Teraz drugi. Tfu! Ciekawe, że te szczury czują bliską śmierć — zupełnie jak autentyczne szczury. Teraz są gotowi na wszystko — mogą zdradzić, sprzedać, zostać do końca życia niewolnikami… — Biegiem marsz! — krzyknąłem po ichniemu. Pobiegli. Biegną powoli, kiepsko. Blondynek kuleje. Ciężko ranny, to znaczy, pewnie skręcił nogę w łaźni. Nie szkodzi, dokuśtykasz, gdzie trzeba. Dobiegliśmy do przeciwległego krańca wsi, a tam czekają ciężarówki. Chłopcy zobaczyli nas, gwiżdżą, krzyczą. Wybrałem największą kałużę, położyłem jeńców jadaczkami w błoto i podszedłem do pierwszej ciężarówki, w której siedział Kleszcz. A Kleszcz już wyskoczył i idzie mi na spotkanie; morda wesolutka, wąsiki sterczą, w zębach kościana cygarniczka według mody starszych roczników szkoły. — No i co powiesz, bracie kamikaze? — pyta mnie. Melduję mu — tak i tak, tak wygląda sytuacja, a jeńców koniecznie trzeba najpierw przesłuchać, i już od siebie: — Nie zapomnij o mnie, Kleszcz — mówię. — Przecież to ja ich tu przyprowadziłem… — Chodzi ci o obrożę? — pyta z roztargnieniem, a sam rozgląda się dookoła. — Aha! No bo kto ich przyprowadził? — Tylko nie wiem — na czym? Nie będę ich przecież ciągnął do lasu… — A na palach? — Można oczywiście i na palach. — To znaczy, że mogę? Kleszcz tylko na mnie spojrzał i już wiedziałem, że nic z tego. — Tak… — mówi. — Ty się tu będziesz zabawiał, a Gepard tam czeka sam jeden? Bierz no trzy dwójki i biegiem do Geparda. Szybko! Trudno. Nie mam, jak się okazuje, szczęścia. Spojrzałem po raz ostatni na moich pasiastych, zarzuciłem automat na ramię i wrzasnąłem z całej siły: — Dwójki, pierwsza, druga, trzecia — do mnie! Kocięta z tupotem wysypały się z ciężarówki: Zając z Kogutem, Nosal z Krokodylem, Snajper z tym… jak mu tam… nie przywykłem jeszcze do niego, dopiero co przenieśli go do nas z Piggańskiej Szkoły — zabił tam nie tego, co trzeba, przenieśli go więc do nas. Już dawno zauważyłem, tylko nikomu nie mówię — jeżeli Kot rozwali niechcący jakiegoś cywila, natychmiast dowódca jednostki wydaje rozkaz specjalny. Takiego to i takiego za popełnienie kryminalnego przestępstwa skazuje się na śmierć przez rozstrzelanie. I wyprowadzają faceta na plac, stawiają przed szeregiem najlepszych przyjaciół, grzmi salwa, ciało wrzucają na ciężarówkę i wywożą w celu pochowania pod płotem, a potem słyszy się, że chłopcy widzieli nieboszczyka albo w czasie jakiejś operacji, albo w innej jednostce… I, moim zdaniem, to bardzo słuszne. A więc wydałem rozkaz „biegiem” i pokłusowaliśmy z powrotem do Geparda. A tymczasem Gepard czasu nie marnuje. Patrzą, a naprzeciw ta tyczka, ten sztabs-major, ciężko cwałuje, a za nim kolumna pięćdziesięciu tapirów z łopatami i oskardami, tupią buciskami, spoceni, aż para z nich bucha. To oznacza, że Gepard posłał ich, żeby kopali nowe okopy, prawdziwe okopy, dla nas. Pod domem naprzeciw punktu opatrunkowego widzę, już migają łopaty, stoi miotacz rakiet i w ogóle we wsi ruch jak na centralnej alei w dniu imienin Herzoga. Tapiry tylko latają w tę i z powrotem, ani jednego nie widać z pustymi rękami — niektórzy mają broń, ale takich jest niewielu, a większość dźwiga skrzynie z amunicją i trójnogi od karabinów maszynowych. Gepard zobaczył nas — wyraził zadowolenie. Dwójki Zająca i Snajpera od razu posłał w dżunglę jako przednią czujkę, Nosala z Krokodylem zostawił przy sobie jako łączników, a do mnie powiedział: — Słuchaj, Gag, jesteś najlepszym w oddziale rakietowcem i liczę na ciebie. Widzisz te karaluchy? Weź ich ze sobą. Ustaw miotacz rakiet na przeciwległym końcu wsi, wybierz stanowisko mniej więcej tam, gdzie teraz stoją nasze ciężarówki. Zamaskuj się dobrze, a kiedy podpalę wieś, otwórz ogień. Do dzieła, Kocie. Kiedy to usłyszałem, to nawet nie pobiegłem, ale poleciałem jak na skrzydłach do swoich karaluchów. Moje karaluchy razem z miotaczem ugrzęzły w błotnistej jamie na środku drogi i najwidoczniej zamierzały doczekać tam końca wojny. Ledwie się ruszają, łajzy. No to ja jednemu w ucho, drugiemu kopniaka, trzeciemu kolbą między łopatki — wrzasnął tak, że mało mi bębenki nie popękały, i od razu moje karaluchy zaczęły pracować na całego, prawie jak ludzie. Miotacz rakiet z jamy wynieśli na rękach i — biegiem marsz, potoczyli drogą. Tylko koła piszczą, błoto pryska i — następna jama. Tym razem już i ja musiałem się wprząc. Nie, chłopcy, tapiry też można zmusić do roboty, tylko trzeba wiedzieć jak. A więc moja sytuacja wyglądała następująco. Stanowisko już wybrałem — przypomniałem sobie, że opodal ciężarówek rosną takie gęste rude krzewy, a za nimi jest płaska nizinka. Można zakopać się w ziemię tak, że żaden diabeł nas z dżungli nie zobaczy. A ja będę widział wszystko — i drogę do samej dżungli, i trzęsawisko z lewej, jeżeli piechota pancerna stamtąd zaatakuje, i skraj wsi, jeśli pójdą prosto między domami… Pomyślałem jeszcze, że dobrze byłoby nie zapomnieć poprosić Kleszcza o kilka dwójek dla osłony od strony trzęsawiska. Miałem w skrzyniach dwadzieścia rakiet, jeśli tylko te gryzipiórki nie wyrzuciły ich po drodze, żeby się nie przedźwigać… no, to się zresztą zaraz sprawdzi, a w każdym razie, jak tylko się okopiemy, trzeba będzie posłać karaluchy po amunicję. Okropnie nie lubię, kiedy w czasie walki trzeba oszczędzać. Wtedy to już nie walka, tylko sam nie wiem co… Czasu będzie dosyć do zmierzchu, a kiedy tamci ruszą o zmroku, zapłonie ta dziwaczna wieś i będę ich miał jak na dłoni — do wyboru, do koloru. Nie pożałuje Gepard, że mnie tu wystał. Tę właśnie ostatnią myśl kończyłem, leżąc na plecach, a po szarym niebie nade mną jak dziwaczne ptaki latały jakieś płonące strzępy. Nie usłyszałem ani strzału, ani wybuchu, a teraz nie słyszałem w ogóle nic. Ogłuchłem. Nie wiem, ile czasu minęło, aż wreszcie usiadłem. Z dżungli czwórkami wypełzają pancerki, plują ogniem i rozpełzają się wachlarzowato w szyku bojowym, a za nimi wypełza następna czwórka. Wieś płonie. Nad okopami dym, nie widać żywego ducha. Kuchnia polowa, która stała obok faktorii, leży przewrócona, wypływa z niej bura masa, bucha para. Mój miotacz rakiet leży na boku, a karaluchy leżą w przydrożnym rowie kupą, jeden na drugim. Jednym słowem, zdaje się, że istotnie wybrałem wyjątkowo dogodne stanowisko, mleko jaszczurcze! W tym momencie nakryła nas druga salwa. Rzuciło mnie do rowu, fiknąłem kozła, w ustach pełno gliny, oczy zasypane ziemią. Ledwie wstałem — trzecia salwa. Potem przestałem liczyć… Miotacz rakiet jednak jakoś postawiliśmy na koła, sprowadziliśmy do rowu i jedną pancerkę spaliłem. Karaluchy już są tylko dwa, a gdzie się podział trzeci — nie wiadomo. Potem od razu, ni z tego, ni z owego, znalazłem się na drodze. Przede mną cała kupa szczurojadów — blisko, zupełnie blisko, tuż-tuż. Na ich szablach krwawo błyskał ogień. Nad samym moim uchem ogłuszająco szczekał karabin maszynowy, w ręku trzymałem nóż, a pod nogami ktoś się miotał konwulsyjnie, o mało nie upadłem. Potem starannie jak na poligonie celowałem rakietą w stalową płytę, która napierała na mnie z kłębów dymu. Nawet słyszałem komendę instruktora: „Przeciwpancernym…” i w żaden sposób nie mogłem nacisnąć cyngla, dlatego że znowu miałem w ręku nóż… Potem nagle ucichło. Zmierzch już zapadł. Okazało się, że mój miotacz rakiet jest cały, ja również, wokół mnie tłoczą się tapiry, cała kupa, z dziesięć sztuk. Wszyscy palili i ktoś mi wetknął w rękę manierkę. Kto? Zając? Nie wiem… Pamiętam, że o trzydzieści kroków dalej na tle płonącego domu czerniała dziwaczna postać — wszyscy siedzieli albo leżeli, a tamten stał i sprawiał takie wrażenie, jakby był czarny, ale goły… Nie miał żadnego ubrania — ani kurtki, ani szynela. A może jednak nie był goły? „Zając, kto tam sterczy?” „Nie wiem, nie jestem Zając”. „A gdzie Zając?” „Nie wiem, napij się, napij…” Potem kopaliśmy, spiesznie, ze wszystkich sił. To już było gdzie indziej. Wieś teraz leżała nie z boku, ale przed nami. To znaczy wsi już w ogóle nie było — stosy tlących się głowni, za to na drodze płonęły pancerki. Dużo. Kilka. Pod nogami chlupotała maź… „Dziękuję ci w imieniu służby, jesteś zuch, Kocie…” „Przepraszam, Gepard, czegoś tu nie rozumiem. Gdzie są nasi? Dlaczego same tylko tapiry?…” „W porządku, Gag, pracuj, bracie-rycerzu, wszyscy cali i zdrowi, wszyscy cię podziwiają…” …Aha, dostał! Prosto w tępy ryj. Cofa się, osiada na rufie, wyrzuca snop iskier w czarne niebo. Uciekają, uciekają! „…Kot, uwaga, z prawej! Z prawej! A-a-p!” Z prawej nic nie widzę, zresztą nawet nie patrzę. Kieruję tam lufę i nagle z czarnoszkarłatnego dymu prosto w twarz tryska strumień płynnego ognia. Wszystko z miejsca bucha płomieniem — i trupy, i ziemia, i miotacz rakiet, i jakieś krzaki, i ja. Boli. Piekielny ból. Jak baron Tregg. Kałuża, dajcie mi kałużę! Tu przecież była kałuża! Oni w niej leżeli! Sam ich tam położyłem, mleko jaszczurcze, a trzeba było w ogień, w ogień! Nie ma kałuży… Ziemia płonęła, ziemia dymiła i nagle ktoś z nieludzką siłą wyrwał mi ją spod nóg… Rozdział 2 Przy łóżku Gaga siedziało dwóch mężczyzn. Jeden kościsty, szeroki w ramionach, o wielkich chudych dłoniach. Siedział, założywszy nogę na nogę i objąwszy kolano długimi palcami. Miał na sobie szary sweter z rozpiętym kołnierzem, wąskie granatowe spodnie niepojętego kroju, niemundurowe, i szaro-czerwone plecione sandały. Twarz jego była opalona, wąska i radowała serce surowością rysów. Oczy jasne, przymrużone, włosy siwe — roztrzepane, ale zarazem jakby starannie uczesane. Z lewego do prawego kącika wąskich warg wędrowała słomka. Drugi był w białym fartuchu, dobroduszny. Twarz miał młodą, rumianą, bez jednej zmarszczki. Dziwna jakaś twarz. To znaczy nie sama twarz, tylko jej wyraz. Jak u świętych na starych ikonach. Patrzył na Gaga spod jasnej czupryny i uśmiechał się jak solenizant. Bardzo był z czegoś zadowolony. On też odezwał się pierwszy. — Jak się czujemy? — zapytał. Gag oparł dłonie o łóżko, zgiął nogi w kolanach i z łatwością przeniósł stopy do wezgłowia. — Normalnie… — powiedział ze zdumieniem. Nie był niczym przykryty, nawet prześcieradłem. Spojrzał na swoje nogi, na znajomą bliznę nad kolanem, dotknął klatki piersiowej i od razu namacał to, czego przedtem nie było — dwa wgłębienia pod prawym sutkiem. — Oho! — wyrwało się mu. — I jeszcze jedna w boku — poinformował go poczciwiec w białym fartuchu. — Wyżej, wyżej… Gag wymacał bliznę na prawym boku. Potem szybko obejrzał nagie ręce. — Chwileczkę… — wymamrotał. — Przecież ja się paliłem… — I to jak jeszcze! — zawołał rumiany i pokazał rękami jak. Wynikało z tego, że Gag buzował jak beczka z benzyną. Kościsty w swetrze milczał, obserwował Gaga i było w jego spojrzeniu coś takiego, że Gag zebrał się w sobie i powiedział: — Jestem panu wdzięczny, doktorze. Czy długo byłem nieprzytomny? Rumiany nie wiadomo dlaczego przestał się uśmiechać. — A jakie jest twoje ostatnie wspomnienie? — zapytał nieomal przymilnie. Gag zmarszczył czoło. — Zniszczyłem… Nie! Paliłem się. Chyba miotacz ognia. I pobiegłem szukać wody… — zamilkł i ponownie dotknął blizn na piersi. — I zapewne w tym momencie postrzelono mnie… — powiedział bez przekonania. — Potem… — zamilkł i spojrzał na kościstego. — Zatrzymaliśmy ich? Tak?… Gdzie ja jestem? W jakim szpitalu? Jednakże kościsty nie odpowiedział, tylko znowu odezwał się rumiany. — Jak by ci tu powiedzieć… — z niejakim zakłopotaniem mocno potarł swoje okrągłe kolano. — A ty sam jak myślisz? — Proszę mi wybaczyć… — powiedział Gag i spuścił nogi z łóżka. — Czyżby minęło tak wiele czasu? Pół roku? Rok? Chcę usłyszeć prawdę — zażądał. — Nie chodzi o czas… — powiedział rumiany. — Minęło dopiero pięć dni. — Ile? — Pięć dni — powtórzył rumiany. — Zgadza się? — zapytał kościstego. Kościsty w milczeniu kiwnął głową. Gag uśmiechnął się pobłażliwie. — No dobrze — powiedział. — Niech będzie. Wy, lekarze, wiecie lepiej. Koniec końców co za różnica… Chciałbym się tylko dowiedzieć… — specjalnie zawiesił głos, patrząc na kościstego, ale kościsty w ogóle nie zareagował. — Chciałbym się tylko dowiedzieć, jakie jest położenie na froncie i kiedy będę mógł powrócić do szeregów… Kościsty w milczeniu przesuwał słomkę z jednego kącika warg do drugiego. — Mogę chyba mieć nadzieję, że wrócę do swojej grupy… w stołecznej szkole… — Raczej wątpię — powiedział rumiany. Gag zaszczycił go króciutkim spojrzeniem i znowu wpatrzył się w kościstego. — Przecież jestem Walecznym Kotem — powiedział. — Trzeci rok… Mam wyróżnienia. Raz wymieniono mnie w specjalnym rozkazie jego wysokości… Rumiany pokręcił głową. — To nieistotne — powiedział. — Nie o to chodzi. — Jak to nieistotne? — zapytał Gag. — Jestem Walecznym Kotem! Nie wiecie o tym? Proszę! — podniósł prawą rękę i pokazał, znowu tylko kościstemu, tatuaż pod pachą. — Jego wysokość osobiście ściskał mi dłoń! Jego wysokość obdarował mnie… — Dobrze, dobrze, wierzymy ci, wierzymy, wszystko wiemy! — zamachał na niego rękami rumiany, ale Gag przywołał go do porządku: — Ja nie mówię do pana, panie doktorze! Zwracam się do master oficera! W tym momencie rumiany nieoczekiwanie parsknął śmiechem, zasłonił twarz rękami i zachichotał piskliwie. Gag patrzył na niego oszołomiony, potem przeniósł wzrok na kościstego. Kościsty wreszcie przemówił. — Nie zwracaj na to uwagi, Gag. — Głos miał głęboki, poważny, pasujący do twarzy. — Jednakże istotnie, jak sądzę, nie zdajesz sobie sprawy ze swojej sytuacji. Nie możemy odesłać cię teraz do stołecznej szkoły. Najprawdopodobniej już nigdy nie wrócisz do szkoły Walecznych Kotów… Gag na moment otworzył usta, następnie je zamknął. Rumiany przestał chichotać. — Ale przecież ja się czuję… — wyszeptał Gag. — Jestem absolutnie zdrowy. A może zostałem kaleką? Proszę mi powiedzieć od razu, doktorze, może jestem kaleką? — Nie, nie — szybko odparł rumiany. — Ręce, nogi masz w najlepszym porządku, a jeśli chodzi o psychikę… Kim był Gang Gnuk, pamiętasz? — Tak jest… To był uczony. Zwolennik teorii o mnogości zamieszkanych światów… Imperatorscy fanatycy powiesili go głową w dół i rozstrzelali z samostrzałów… — Gag przerwał na chwilę nieco zmieszany. — Dokładnej daty nie pamiętam, przepraszam. Ale to było jeszcze przed pierwszym alajskim powstaniem… — Bardzo dobrze! — pochwalił rumiany. — A co mówi o teorii Ganga współczesna nauka? Gag znowu się zawahał. — Nie potrafię odpowiedzieć dokładnie… Nie ma powodu, żeby ją odrzucać. W naszej szkole na ćwiczeniach astronomii praktycznej nie mówiono o tym wprost. Mówiono tylko, że Ajgon, Pyrra… no i jeszcze niektóre… Kanga, na przykład… są takimi samymi planetami jak nasza… Tak, przypomniałem sobie! Ajgon ma atmosferę, którą odkrył ojciec alajskiej nauki, wielki Grild, a więc zapewne może tam istnieć życie… Głęboko odetchnął i z trwogą spojrzał na kościstego. — Bardzo dobrze — znowu powiedział rumiany. — No, a na innych gwiazdach? — Proszę mi wybaczyć, na innych gwiazdach — co? — Czy w pobliżu innych gwiazd może istnieć życie? Gag spocił się. — N-nie… — odpowiedział. — Nie, ponieważ tam jest próżnia. Nie może. — A jeżeli wokół jakiejś gwiazdy istnieje układ planetarny? — bezlitośnie przyciskał go doktor. — Wtedy oczywiście może. Jeśli wokół gwiazdy krąży planeta z atmosferą, może na niej istnieć życie. Rumiany z zadowoleniem opadł na oparcie fotela i spojrzał na kościstego. Wtedy kościsty wyjął słomkę z ust i spojrzał prosto w serce Gaga. — Jesteś Walecznym Kotem, tak? — zapytał. — Tak jest! — wyprężył się Gag. — A Waleczny Kot sam w sobie jest bojową jednostką… — w głosie kościstego zadźwięczała stal regulaminu — jednostką zdolną do działania we wszelkich możliwych i niemożliwych okolicznościach, tak? — I wykorzystania ich — podchwycił Gag — ku sławie i chwale miłościwie nam panującego Herzoga! Kościsty skinął głową. — Znasz gwiazdozbiór Żuka? — Tak jest! Elipsoidalny gwiazdozbiór dwunastu jasnych gwiazd widzialnych latem. Pierwsza gwiazda konstelacji Żuka jest… — Stop. Co wiesz o siódmej gwieździe Żuka? — Według rozkazu. Pomarańczowa gwiazda… — …wokół której — przerwał mu kościsty, wznosząc chudy palec — istnieje system planetarny nieznany jeszcze alajskiej astronomii. Na jednej z tych planet jest atmosfera. Wiele miliardów lat temu powstało na tej planecie życie. Co więcej, istnieje na niej cywilizacja istot rozumnych, znacznie wyprzedzająca cywilizację Gigandy. Jesteś na tej planecie, Gag. Zapanowało milczenie. Gag, spięty wewnętrznie, czekał na dalszy ciąg. Kościsty i lekarz patrzyli na niego uważnie. Milczenie przeciągało się. Wreszcie Gag nie wytrzymał. — Zrozumiałem, master oficer — zameldował. — Proszę mówić dalej. Lekarz chrząknął, a kościsty kilkakrotnie zamrugał. — Aha — powiedział spokojnie. — On uważa, że kontynuujemy badanie jego psychiki i teraz dajemy mu do rozwiązania test — wyjaśnił lekarzowi. — To nie test, Gag. To prawda. Pracowałem na waszej planecie, na Gigandzie, w północnych dżunglach. Przypadkiem znalazłem się obok ciebie w czasie walki. Leżałeś na ziemi, w płomieniach, i do tego byłeś śmiertelnie ranny. Przeniosłem cię na swój gwiazdolot… to taki specjalny statek do podróży międzygwiezdnych… i dostarczyłem tutaj. To nie test, Gag. Nie jestem oficerem ani oczywiście twoim rodakiem. Jestem Ziemianinem. Gag w zadumie przygładzał włosy. — Warunki zadania zakładają, master oficer, znajomość języka i obyczajów waszej planety czy też nie? Znowu zapanowało milczenie. Następnie kościsty powiedział z uśmiechem: — Zdaje się, że wyobraziłeś sobie, iż jesteś na ćwiczeniach grupy dywersyjno-szpiegowskiej… Gag pozwolił sobie na uśmiech, — Niezupełnie tak, master oficer. — A jak? — Sądzę… mam nadzieję, że dowództwo zechciało mnie poddać specjalnej próbie, zanim powierzy mi nowe, niezwykłej wagi zadanie. Jestem z tego dumny… Dołożę wszelkich starań, żeby nie zawieść pokładanych… — Posłuchaj — powiedział nagle rumiany lekarz do kościstego. — A może tak to zostawić? Warunki możemy stworzyć bez trudu. Przecież mówisz, że wystarczą ci trzy, cztery miesiące! Kościsty pokręcił głową i zaczął coś mówić do rumianego w nieznanym języku. Gag rozglądał się z umyślnie roztargnionym wyrazem twarzy. Pomieszczenie było niezwykłe. Prostokątny pokój, gładkie kremowe ściany, sufit jak szachownica i każdy kwadrat świecił od wewnątrz czerwonym, pomarańczowym, niebieskim albo zielonym światłem. Okien nie ma. Drzwi jakoś też nie widać. U wezgłowia łóżka jakieś guziczki, nad guziczkami podłużne przejrzyste okienka, świecące bardzo czystym zielonym światłem. Podłoga czarna, matowa… i fotele, na których siedzą tamci dwaj, jakby wyrastały z podłogi, a może stanowią z nią całość. Gag niedostrzegalnie pogładził podłogę bosą stopą. Przyjemnie. Jakbyś głaskał miękkie ciepłe zwierzę… — No dobra — powiedział w końcu kościsty. — Ubieraj się, Gag. Chcę ci coś niecoś pokazać… Gdzie jego ubranie? Rumiany zawahał się jeszcze sekundę, schylił się gdzieś w bok i wyjął jakby ze ściany płaską przezroczystą paczkę. Trzymając ją w opuszczonej ręce, znowu powiedział coś do kościstego, potem mówił dość długo, a kościsty tylko coraz energiczniej kręcił głową, wreszcie odebrał paczkę rumianemu i rzucił ją Gagowi na kolana. — Ubieraj się — rozkazał ponownie. Gag ostrożnie obejrzał paczkę ze wszystkich stron. Opakowanie było przezroczyste, aksamitne w dotyku, a w środku leżało coś niezmiernie miękkiego, czystego i lekkiego w kolorze biało-niebieskim. I nagle paczka rozpadła się, topniejąc w powietrzu srebrzystymi iskrami, i na łóżko upadły krótkie niebieskie spodnie, biało-niebieska kurtka i jeszcze jakiś przedmiot. Gag z kamienną twarzą zaczął się ubierać. Nagle rumiany zaproponował: — Może jednak pójdę z wami? — Nie trzeba — odparł kościsty. Rumiany załamał białe miękkie ręce. — Ależ ty masz maniery! Nagły wybuch intuicji! Przecież, zdaje się, wszystko zostało omówione i zaplanowane. — Jak widzisz, nie wszystko. Gag wciągnął absolutnie nieważkie sandały, zdumiewająco dopasowane do nogi. Wstał, stuknął obcasami i skłonił głowę. — Jestem gotów, master oficer. Kościsty przyjrzał mu się. — No i jak, podobasz się sobie? — zapytał. Gag wzruszył ramionami. — Oczywiście wolałbym mundur… — Obejdziesz się bez munduru — mruknął kościsty, wstając. — Rozkaz — powiedział Gag. — Podziękuj lekarzowi — rzekł kościsty. Gag precyzyjnie wykonał w tył zwrot, zsunął pięty i znowu skłonił głowę. — Zechce pan przyjąć wyrazy podziękowania, doktorze — powiedział. Lekarz machnął ręką bez przekonania. — Idź już… Kocie… Kościsty wychodził już, szedł wprost na ścianę. — Do widzenia, doktorze — powiedział wesoło Gag. — Mam nadzieję, że już więcej pan mnie tu nie zobaczy, a usłyszy pan o mnie tylko same dobre rzeczy. — Mam nadzieję… — odparł rumiany z wyraźnym powątpiewaniem. Ale Gag nie zamierzał dłużej z nim rozmawiać. Dogonił kościstego właśnie w momencie, kiedy w ścianie przed nim nie otworzyły się, tylko jakoś bardzo zwyczajnie ukazały się prostokątne drzwi, potem korytarz, również kremowy, również pusty, również bez drzwi i okien i również oświetlony niewiadomym sposobem. — Jak myślisz, co teraz zobaczysz? — zapytał kościsty. Szedł zamaszystym krokiem, wyrzucając do przodu chude nogi, ale stopy stawiał jakoś szczególnie miękko, przypominając Gagowi niepowtarzalny krok Geparda. — Nie wiem, master oficer — odparł Gag. — Mów do mnie Korniej — powiedział kościsty. — Zrozumiałem, master Korniej. — Po prostu Korniej, bez master. — Rozkaz… Korniej. Korytarz niezauważalnie przeszedł w schody prowadzące w dół szeroką łagodną spiralą. — A więc nie masz nic przeciwko temu, żeby się znaleźć na innej planecie? — Dołożę wszelkich starań, Korniej! Teraz nieomal biegli na dół. — Obecnie jesteśmy w szpitalu — mówił Korniej. — Za jego murami zobaczysz wiele rzeczy niezwykłych, a nawet strasznych. Ale pamiętaj, że jesteś tu absolutnie bezpieczny. Cokolwiek byś zobaczył dziwnego, wiedz, że ci to niczym nie grozi. Rozumiesz mnie? — Tak, Korniej — odpowiedział Gag i znowu pozwolił sobie na uśmiech. — Spróbuj sam się zorientować we wszystkim — mówił dalej Korniej. — Jeżeli czegoś nie zrozumiesz, pytaj. Odpowiedzi będą prawdziwe. Tutaj się nie kłamie. — Rozkaz — powiedział Gag z najbardziej poważną miną. Nieskończenie długie schody wreszcie się skończyły. Gag i Korniej wbiegli na dużą jasną salę. Jedna ze ścian była całkowicie przezroczysta, za ścianą była zieleń, żółty piasek ścieżek, połyskiwały w słońcu tajemnicze metalowe konstrukcje. Jacyś ludzie w nader jaskrawych i, powiedzmy to sobie wprost, lekkomyślnych strojach o czymś rozmawiali na środku sali. Ich głosy świetnie pasowały do ubrań — nonszalanckie, nieprzyzwoicie głośne. I nagle jednocześnie umilkli, jakby ich ktoś wyłączył. Gag zauważy, że wszyscy patrzą właśnie na niego… Nie, nie na niego. Na Kornieja. Uśmiechy gasły, twarze kamieniały, spojrzenia odwracały się. I oto nikt już nie patrzy na Kornieja, w ogóle już nie patrzy w ich stronę, a Korniej spokojnie sobie maszeruje obok tych ludzi w kompletnej ciszy, jakby niczego nie dostrzegał. Stanął przed przezroczystą ścianą i położył Gagowi dłoń na ramieniu. — Jak ci się to podoba? — zapytał. Olbrzymie chropawe pnie, kłęby, obłoki, całe chmury oślepiającej zieleni, żółte proste ścieżki, wzdłuż ścieżek ciemnozielone krzewy, niewyobrażalnie gęste, upstrzone nieprawdopodobnymi liliowymi kwiatami, i nagle z cętkowanego cienia na piaszczystą polankę wyszło niesłychane, absolutnie niemożliwe zwierzę, złożone wyłącznie z szyi i nóg, przystanęło, odwróciło maleńką głowę i spojrzało na Gaga ogromnymi aksamitnymi ślepiami. — Nadzwyczajne… — wyszeptał Gag. Głos mu się załamał. — Wspaniale zrobione! — Zebrożyrafa — niezrozumiale, a zarazem jakby zrozumiale wyjaśnił Korniej. — Niebezpieczna dla człowieka? — rzeczowo zainteresował się Gag. — Przecież ci powiedziałem, że tu nie ma nic, co mogłoby być niebezpieczne lub groźne… — Rozumiem — tu nie. A tam? Korniej przygryzł wargę. — Tu — to jest właśnie tam — powiedział. Ale Gag już go nie słyszał. Patrzył wstrząśnięty, jak piaszczystą ścieżką, bardzo blisko, tuż obok zebrożyrafy idzie człowiek. Zobaczył, jak zebrożyrafa skłania nieskończenie długą szyję — jakby opadał cętkowany szlaban — a człowiek, nie zatrzymując się, głaszcze grzywę zwierzaka i idzie dalej, mijając konstrukcję z wygiętego kolczastego metalu, tęczowe pióra wiszące w powietrzu i po kilku płaskich stopniach przez przezroczystą ścianę wchodzi na salę. — Nawiasem mówiąc, on jest również z innej planety — powiedział półgłosem Korniej. — Wyleczono go tutaj i już niedługo powróci do siebie, do domu. Gag przełknął ślinę, odprowadzając wzrokiem rekonwalescenta z innego świata. Rekonwalescent miał dziwne uszy. To znaczy, ściśle mówiąc, prawie nie miał uszu, a naga czaszka pokryta mnóstwem grzebieniastych narośli i guzów sprawiała nieprzyjemne wrażenie. Gag ponownie spojrzał na zebrożyrafę. — Czy… — zaczął i umilkł. — Tak? — Proszę mi wybaczyć, Korniej… Ja myślałem… myślałem… że to wszystko… No, to wszystko tam za ścianą… — Nie, to nie film — z odcieniem niecierpliwości w głosie powiedział Korniej. — I nie wybieg dla dzikich zwierząt. To wszystko jest prawdziwe i tak jest wszędzie. Chcesz ją pogłaskać? — zapytał nagle. Gag zesztywniał. — Rozkaz — powiedział ochryple. — Ależ nie, jeżeli nie chcesz, to nie trzeba. Po prostu musisz zrozumieć… Nagle urwał. Gag podniósł oczy. Korniej patrzył ponad jego głową, w głąb sali, skąd już znowu dobiegały głosy i śmiech, i jego twarz zmieniła się dziwnie i nieoczekiwanie. Pojawił się na niej nowy wyraz — mieszanina smutku, bólu i wyczekiwania. Gag już widywał takie twarze, ale nie zdążył przypomnieć sobie gdzie i kiedy. Odwrócił się. Na przeciwnym końcu sali pod ścianą stała kobieta. Gag nawet nie przyjrzał się jej dokładnie — po sekundzie kobieta znikła. Ale była w czymś czerwonym, włosy miała czarne jak węgiel i jasne, zdaje się, niebieskie oczy na białej twarzy. Nieruchomy język czerwonego ognia na kremowym tle ściany. I od razu pustka. A Korniej powiedział spokojnie: — No cóż, chodźmy… Twarz jego była bez wyrazu, jakby nic się nie stało. Szli wzdłuż przezroczystej ściany i Korniej mówił: — Zaraz znajdziemy się w innym miejscu. Znajdziemy się, rozumiesz? Nie pojedziemy, nie polecimy w inne miejsce, tylko właśnie znajdziemy się tam, zapamiętaj… Za nimi głośno zaśmiało się kilka głosów. Uszy Gaga spurpurowiały, odwrócił głowę. Nie, śmiano się nie z niego. Nikt w ogóle na niego nie patrzył. — Wchodź — powiedział Korniej. Była to okrągła budka, przypominająca telefoniczną, tylko ściany nie były przezroczyste, były metalowe. Do budki prowadziły drzwi i zza nich ciągnęło zapachem powietrza jak po burzy. Gag nieśmiało wszedł do środka, Korniej wcisnął się za nim i drzwi znikły. — Później wyjaśnię ci, na czym to polega — mówił Korniej. Bez pośpiechu naciskał klawisze na niewielkim pulpicie wbudowanym w ścianę. Takie pulpity widział Gag w maszynach cyfrowych w buchalterii szkoły. — Wybieram szyfr — mówił dalej Korniej. — Wybrałem… Widzisz zielone światełko? To oznacza, że szyfr ma sens, a finisz jest wolny. Teraz wyruszamy… Ten czerwony guziczek… Korniej nacisnął czerwony guziczek. Żeby nie upaść, Gag wczepił się palcami w sweter Kornieja. Podłoga jakby na sekundę znikła, a potem znowu się zjawiła i za matowymi ściankami pojaśniało. — Koniec — powiedział Korniej. — Wychodź. Sali nie było. Był szeroki, jaskrawo oświetlony korytarz. Niemłoda kobieta w błyszczącej jak rtęć pelerynce usunęła się z drogi, zmierzyła surowym spojrzeniem Gaga, spojrzała na Kornieja — twarz jej drgnęła, kobieta dała susa do budki i drzwi budki znikły. — Prosto — powiedział Korniej. Gag poszedł prosto. Dopiero po przejściu kilku kroków ostrożnie odetchnął. — Jedna chwila i jesteśmy dwadzieścia kilometrów dalej — rzekł za jego plecami Korniej. — Niesłychane… — powiedział Gag. — Nie wiedziałem, że umiemy robić takie rzeczy… — Powiedzmy, że wy jeszcze nie umiecie — oznajmił Korniej. — Teraz na prawo. — Miałem na myśli, że w ogóle… Rozumiem, że to wszystko jest ściśle tajne, ale dla armii… — Nie zatrzymuj się. — Korniej lekko szturchnął go w plecy. — Dla armii taka rzecz jest niezastąpiona. Dla armii, dla wywiadu… — Tak — powiedział Korniej. — Teraz jesteśmy w hotelu. To mój numer. Mieszkałem tu, kiedy leżałeś w szpitalu. Gag rozejrzał się. Pokój był ogromny i idealnie pusty. Ani śladu mebli. Zamiast przedniej ściany błękitne niebo, reszta różnokolorowa, podłoga biała, sufit jak w szpitalu w barwną kratkę. — Porozmawiamy — rzekł Korniej i usiadł. Powinien upaść na podłogę swoim chudym zadkiem. Ale podłoga wypuczyła się na spotkanie jego padającego ciała, jakby opłynęła ciało Kornieja i przemieniła się w fotel. Tego fotela przed chwilą nie było. Po prostu błyskawicznie wyrósł. Wprost z podłogi. Na naszych oczach. Korniej założył nogę na nogę i swoim zwyczajem splótł kościste palce na kolanie. — Bardzo długo dyskutowaliśmy, Gag — powiedział — co z tobą począć… Co ci opowiedzieć, co przed tobą ukryć… Co zrobić, żebyś, nie daj Boże, nie zwariował… Gag oblizał spierzchnięte wargi. — Ja… — Była na przykład propozycja, żeby przez trzy, cztery miesiące nie przywracać ci świadomości. Albo żeby cię zahipnotyzować. Było jeszcze wiele równie idiotycznych pomysłów. Byłem temu przeciwny. I powiem ci dlaczego… Po pierwsze, wierzę w ciebie, jesteś silny, wytrenowany, widziałem cię w walce i wiem, że wiele możesz wytrzymać. Po drugie, będzie lepiej dla wszystkich, jeżeli zobaczysz nasz świat… nawet jeżeli to będzie tylko mały wycinek naszego świata. No a po trzecie, powiem ci uczciwie — możesz mi być potrzebny. Gag milczał. Nogi mu zesztywniały, ręce założone na plecach zacisnął z całej siły, do bólu. Korniej nagle pochylił się do przodu i powiedział takim głosom, jakby wymawiał zaklęcie: — Nic złego się z tobą nie stało. Nic złego się z tobą nie stanie. Jesteś całkowicie bezpieczny. Po prostu podróżujesz, Gag. Jesteś w gościnie, rozumiesz? — Nie — powiedział ochryple Gag. Odwrócił się i poszedł prosto w błękitne niebo. Stanął. Spojrzał. Jego zaciśnięte pięści zbielały. Zrobił krok do tyłu, potem drugi, trzeci i cofał się do chwili, kiedy łopatkami dotknął ściany. — To znaczy… że ja już jestem tam? — zapytał ochryple. — To znaczy, że już jesteś tu — powiedział Korniej. — Jakie zadanie otrzymam do wykonania?… — zapytał Gag. Rozdział 3 Jednym słowem, chłopcy, wsiąkłem tak, jak jeszcze żaden Waleczny Kot nigdy nie wsiąkł. Oto teraz siedzę sobie na uroczej łączce po szyję w miękkiej trawie-murawie. Dokoła malownicze widoki, wypisz wymaluj kurort nad jeziorem Zagguta, tylko że jeziora nie ma. Drzewa — nigdy takich nie widziałem — zieloniutkie liście, miękkie, jedwabiste, a na gałęziach wiszą wielkie owoce — nazywają się gruszki — delicje, jedz, ile dusza zapragnie. Z lewej rośnie zagajnik, a przede mną stoi dom. Korniej mówi, że zbudował go sam, własnymi rękami. Być może, nie wiem. Wiem tylko, że kiedy mnie wyznaczono do pełnienia warty przed pałacykiem myśliwskim jego wysokości, to tam również był dom, wspaniały dom, i budowali go wielcy mistrzowie, ale ani się on umywa do domu Kornieja. Przed domem basen, woda taka czystą że jak na nią patrzysz, masz ochotę się napić, a kąpać się strach. A wokół — step. Tam jeszcze nie byłem. I na razie nie mam ochoty. Nie mam teraz głowy do stepu. Na początek chciałbym wreszcie zrozumieć, w jakim języku ja myślę, mleko jaszczurcze! Przecież od urodzenia nie znałem żadnych języków oprócz ojczystego alajskiego. No bo to, co potrafi każdy żołnierz, to się nie liczy, te wszystkie: „ręce do góry!”, „padnij!”, „kto jest twoim dowódcą?” i tak dalej. A teraz w żaden sposób nie mogę zrozumieć, który język jest moim ojczystym — ten ich rosyjski czy alajski. Korniej mówi, że rosyjski w zakresie dwudziestu pięciu tysięcy słów i różnych tam idiomów wpakowali mi do głowy w ciągu jednej nocy, kiedy spałem po operacji. Nie wiem. Idiom… Jak to będzie po alajsku? Nie wiem. W pierwszej chwili myślałem, że jestem w specjalnym ośrodku szkoleniowym. Wiem, że są u nas takie. Korniej, oficer naszego wywiadu, przygotowuje mnie do jakiegoś niezmiernie ważnego zadania. Być może jego wysokość jest zainteresowany również innymi kontynentami. A może nawet, do diabla, innymi planetami. Dlaczego by nie? Przecież wiem bardzo niewiele. Myślałem nawet z początku, biedny idiota, że to wszystko wokół mnie to dekoracja. Ale mieszkam tu dzień, mieszkam drugi, nie, chłopcy, to nie tak. To miasto — dekoracja? Ten niebieski masyw, który czasami pojawia się na horyzoncie — dekoracja? A żarcie? Gdyby tak pokazać chłopcom tutejsze żarcie — nie uwierzą, takie żarcie nie istnieje. Bierzesz tubkę, jak z pastą do zębów, wyciskasz na talerzyk, patrzysz — syczy, puszcza bąble i w tym momencie trzeba złapać drugą tubkę, wycisnąć i zanim zliczysz do trzech, na talerzu przed tobą leży wielki złocisty kawał smażonego mięsa i pachnie… e, co tam wiele gadać. To, moi drodzy, nie jest żadna dekoracja. To mięso. Albo, powiedzmy, nocne niebo — wszystkie gwiazdozbiory poprzekręcane. A Księżyc? Też dekoracja? Chociaż, uczciwie mówiąc, Księżyc to akurat bardzo przypomina dekorację. Szczególnie kiedy jest wysoko. Ale kiedy wschodzi — strach patrzeć! Ogromny, rozdęty, czerwony, wyłazi zza drzew. Który to już dzień tu jestem, chyba piąty, a do dzisiaj na ten widok robi mi się słabo. A więc z tego wynika, że ze mną niedobrze. Potężni są, dranie, gołym okiem to widać. A przeciwko nim, przeciw całej ich potędze jestem sam jeden. I nikt u nas nic o nich nie wie, to jest najstraszniejsze. Chodzą sobie po naszej Gigandzie, czują się jak u siebie w domu, wiedzą o nas wszystko, a my o nich nic. Z czym do nas przyszli, czego od nas chcą? Straszne… Kiedy wyobrażam sobie te ich wszystkie machinacje, te błyskawiczne skoki o setki kilometrów bez samolotów, bez samochodów, bez pociągów… te budowle sięgające obłoków, nieprawdopodobne, niemożliwe, jak ze złego snu… pokoje, które same się meblują, jedzenie z powietrza, lekarzy cudotwórców… A dzisiaj rano — przyśniło mi się czy co? Korniej prosto z basenu, w samych slipach, bez żadnego aparatu śmignął w niebo jak ptak, skręcił nad ogrodem i znikł za drzewami… Jak to sobie przypomniałem, aż mi w oczach pociemniało. Przebiegłem kilka razy polankę, zerwałem gruszkę, zjadłem, żeby się uspokoić. A przecież jestem tu dopiero piąty dzień! Co można zobaczyć przez pięć dni? Chociażby ta polanka. Okna mojego pokoju wychodzą prosto na nią. Niedawno budzę się w nocy od jakiegoś chrapliwego miauczenia. Koty się gryzą czy co? Ale wiem już, że to nie koty. Podkradłem się do okna, wyjrzałem. Stoi. Na środku polany. Co — nie mam pojęcia. Trójkątne, ogromne, białe. Zanim oczy przetarłem, znikło, rozpłynęło się w powietrzu. Jak duch, słowo honoru. Oni zresztą tak właśnie je nazywają — widma. Zapytałem rano Kornieja, a on mówi: to są nasze gwiazdoloty średniego zasięgu, typu Widmo, dwadzieścia lat świetlnych i bliżej. Wyobrażacie sobie? Dwadzieścia lat świetlnych — to się u nich nazywa średni zasięg! A do Gigandy, nawiasem mówiąc, jest tylko osiemnaście… Ta-ak, od nas tylko jednego mogą potrzebować — niewolników. Ktoś przecież tu u nich musi pracować, ktoś im tego wszystkiego dostarcza… Korniej na przykład ciągle mi powtarza: ucz się, obserwuj, czytaj, a za trzy, cztery miesiące wrócisz do domu, zaczniesz budować nowe życie, z wojną, mówi, za trzy, cztery miesiące będzie koniec, my, mówi, zabraliśmy się ostro do roboty i skończymy z wojną w najbliższym czasie. Tu się sypnął. Kto, pytam, zwycięży w tej wojnie? A nikt, powiada, nie zwycięży. Zapanuje pokój i koniec. Tak… Wszystko jasne. Chodzi o to, żebyśmy niepotrzebnie nie marnowali ludzkiego surowca. Żeby wszystko odbywało się bez różnych tam buntów, powstań, przelewu krwi. Pastuchy też nie pozwalają bydłu walczyć i kaleczyć się. Tych, którzy u nas mogą być dla nich niebezpieczni — zlikwidują, tych, którzy będą potrzebni — kupią, a potem zapchają ładownie swoich widm Alajczykami i szczurojadami jak leci… Co prawda ten Korniej… Nic na to nie mogę poradzić — podoba mi się. Na rozum wiem, że inaczej być nie może, że tylko takiemu człowiekowi mogli mnie powierzyć. Rozumieć rozumiem, ale znienawidzić nie potrafię. Czary jakieś czy co! Wierzę mu jak głupi. Słucham go z otwartą gębą. A przecież wiem dobrze, że lada moment zacznie mi udowadniać i przekonywać mnie, że jego świat jest wspaniały, a nasz do chrzanu, że nasz świat trzeba przerobić na obraz i podobieństwo jego świata i że powinienem w tym pomóc, ponieważ jestem inteligentny, mam silny charakter i pasuję do życia w nowych warunkach… Co tu zresztą gadać, już powoli zaczyna mnie wychowywać. Wszystkich naszych wielkich ludzi, których czcimy jak świętość, zdążył oszkalować. I feldmarszałka Bragga, i Jednookiego Lisa, słynnego szefa wywiadu, i na temat jego wysokości też powiedział kilka słów, ale, rzecz jasna, natychmiast przywołałem go do porządku… Nikogo nie oszczędził. Nawet imperatora — po to, żeby udowodnić, jacy oni są tu bezstronni. I tylko o jednym człowieku mówił dobrze — o Gepardzie. Wygląda na to, że znał go osobiście. I cenił. W tym człowieku, mówi, zmarnował się wielki pedagog. Tu, u nas, pomniki by mu stawiali… Niech będzie. Chciałem oderwać się od tego wszystkiego, ale nie mogłem, zacząłem myśleć o Gepardzie. Eh, Gepard… No trudno, chłopcy zginęli, Zając, Nosal… Kleszcz z rakietą pod pachą rzucił się pod pancerkę… no dobrze. Po to przyszliśmy na świat. Ale Gepard… Ojca prawie nie pamiętam, matka — no, cóż matka? A ciebie nie zapomnę nigdy. Przyszedłem do szkoły bardzo słaby — głód, koty łapałem i jadłem, mnie samego mało nie zjedli, ojciec wrócił z frontu bez rąk i nóg, pożytku z niego żadnego, wszystko wymieniał na wódkę… A w koszarach co? Koszary też mało przypominają raj, jakie są nasze racje żywnościowe, sami wiecie. A kto mi oddawał swoje konserwy? Stoję nocą na warcie, żreć się chce, że aż mdli, nagle pojawia się jak spod ziemi, przyjmuje raport, coś tam mruknie, wsunie do ręki kawał chleba z koniną — swój chleb z koniną — i już go nie ma… A jak w czasie forsownego marszu dwadzieścia kilometrów dźwigał mnie na własnym grzbiecie, kiedy osłabłem i zwaliłem się z nóg? Koledzy powinni mnie taszczyć i chętnie by to zrobili, gdyby sami nie padali co dziesięć kroków. A co mówi instrukcja? Nie może maszerować — nie może służyć. Wracaj do domu, pod śmierdzące schody, poluj na koty… Tak, nigdy cię nie zapomnę. Poległeś, tak jak nas uczyłeś, tak sam poległeś. No a jeśli los chciał, żebym ocalał, teraz muszę tak żyć, żeby być godny twojej pamięci. Ale jak żyć? Wpadłem, Gepard. Ależ wpadłem! Gdzie jesteś teraz? Naucz mnie, podpowiedz… Oni chcą mnie kupić, to jasne. Na początek uratowali mi życie. Wyleczyli, jestem jak nowo narodzony, nawet wszystkie zęby mam całe — nowe wyrosły czy co? Dalej. Karmią jak na ubój, to znaczy wiedzą łajdaki, że u nas z żarciem kiepsko. Mówią miłe słówka, sympatyczny człowiek mnie pilnuje… W tym momencie on mnie zawołał — czas na obiad. Usiedliśmy przy stole, wzięliśmy te tubki, o których już mówiłem, i wyciskamy sobie jedzenie. Korniej coś bardzo dziwnego wykombinował — masa przezroczystych nici, coś w rodzaju zdechłego jeża morskiego, zalał to brązowym sosem, na wierzchu leżą malutkie kawałeczki mięsa nie mięsa, ryby nie ryby, a pachnie to wszystko… nawet nie wiem, jak to określić, ale mocno pachnie. Jadł, nie wiem dlaczego, pałeczkami. Trzymał w dłoni dwie pałeczki, talerz podniósł pod samą brodę i pakował do ust. Je i mruga do mnie. To znaczy, że jest dziś w dobrym humorze. No a ja z powodu gruszek prawie zupełnie straciłem apetyt. Zrobiłem sobie mięso. Gotowane. Chciałem, żeby było duszone, ale wyszło gotowane. Trudno, najważniejsze, że da się zjeść. — Dobrze mi się dzisiaj pracowało — oznajmił Korniej, zajadając swojego jeża. — A ty co porabiałeś? — Nic szczególnego. Kąpałem się. Siedziałem na trawie. — W stepie byłeś? — Nie. — Szkoda. Przecież ci mówiłem, że zobaczyłbyś tam wiele ciekawych rzeczy. — Pójdę. Innym razem. Korniej skończył jeża i znowu zabrał się do tubek. — Zastanowiłeś się, dokąd chciałbyś pojechać? — Nie. To znaczy tak. — No? Co by mu takiego zełgać? Nie miałem ochoty się ruszać, na razie chciałbym zrozumieć cokolwiek tu na miejscu, w tym domu, i palnąłem jak głupi: — Na Księżyc… Spojrzał na mnie ze zdumieniem. — Więc o co chodzi? Zero-kabina w ogrodzie, spis szyfrów ci dałem… Wybierz odpowiedni numer i szczęśliwej drogi. Potrzebny mi ten Księżyc… — Już lecę z mokrą ścierką — powiedziałem. Sam nie wiem, skąd mi przyszło do głowy to powiedzenie. Pewnie znowu jakiś cholerny idiom. Nafaszerowali mi nimi głowę i teraz wyskakują ze mnie od czasu do czasu. — Co-o? — zapytał Korniej, unosząc brwi. Nie odpowiedziałem. Teraz, znaczy, muszę lecieć na Księżyc. Słowo się rzekło. A po kiego diabła? W ogóle to, oczywiście, warto zobaczyć… Pomyślałem, ile ja jeszcze muszę tu zobaczyć, i aż mi w oczach pociemniało. Tylko zobaczyć! A trzeba jeszcze zapamiętać, ułożyć sobie porządnie w głowie, bo na razie taki mam we łbie groch z kapustą, jakbym tu już siedział ze sto lat i przez te sto lat codziennie oglądał jakiś zwariowany film bez początku i końca. Korniej niczego przede mną nie ukrywa. Zero-przeloty? Proszę bardzo! Wyjaśnia, co to takiego, i właściwie bardzo dostępnie wyjaśnia, pokazuje modele. Model rozumiem, a jak pracuje zero-kabina — zabijcie mnie, nie pojmuję. Skrzywienie przestrzeni — jasne? Albo, powiedzmy, to jedzenie z tubek. Trzy godziny mi tłumaczył, a co mi z tego zostało w głowie? Submolekularne sprężenie. No i jeszcze rozprężenie. Submolekularne sprężenie — to oczywiście bardzo piękne i nawet miłe. Chemia. Tylko skąd się bierze ten kawał mięsa? — Czemu jesteś taki smętny? — zapytał Korniej, wycierając usta serwetką. — Trudno? — Głowa mnie boli — odpowiedziałem ze złością. Coś tam mruknął i zaczął sprzątać ze stołu. Oczywiście, jak wypada, zacząłem mu pomagać, tylko że tu i dla jednego nie ma roboty. Całe sprzątanie — otworzyć luk w środku stołu, wszystko tam zgarnąć i nawet zamykać nie trzeba, samo się zamknie. — Chodźmy obejrzeć film — powiedział Korniej. — Jeden mój znajomy zrobił świetny film. W stylu retro, dwuwymiarowy, czarno-biały. Powinien ci się spodobać. — Na jaki temat? — zapytałem bez entuzjazmu. Nie miałem ochoty na żadne filmy. I tak bez przerwy nic tylko kino dokoła. W stylu koszmar. Trójwymiarowe i w kolorze. — Między innymi o wojnie — odparł Korniej. — Co prawda akcja toczy się w średniowieczu… Krótko mówiąc, musiałem usiąść i oglądać film. Jakaś brednia. O miłości. Kocha się tam dwoje arystokratów, a rodzice są przeciwni. Kilka razy rzeczywiście walczą, ale tylko na szable i miecze. Faktycznie, dobrze sfotografowane, u nas tak nie umieją. Kiedy jeden drugiego przebija mieczem, to bez żadnej lipy — ostrze wyłazi z pleców na trzy centymetry i nawet jakby paruje… Teraz wiem, do czego jeszcze mogą być im potrzebni niewolnicy. Od tej myśli aż mnie zemdliło, z trudem wytrzymałem do końca. Na dodatek strasznie mi się chciało palić, a Korniej, podobnie jak Gepard, nie pochwala palenia. Zaproponował nawet, że mnie wyleczy z nałogu, ale się nie zgodziłem — być może, to jedyne, co jeszcze zostało ze mnie dawnego… Krótko mówiąc, poprosiłem o pozwolenie pójścia do siebie. Chciałbym poczytać, mówię. O Księżycu. Uwierzył. Zwolnił mnie. Wszedłem do swojego pokoju, jakbym wracał do domu z długiej podróży. Od razu, jak tylko przyjechałem, urządziłem go według swojego gustu. Też się, nawiasem mówiąc, zdrowo uszarpałem. Korniej, oczywiście, wszystko mi wytłumaczył, ale ja, oczywiście, niewiele z tego zrozumiałem. Stoję na środku i wrzeszczę jak wariat: „Krzesło! Chcę krzesła!” Potem powoli doszedłem do wprawy. Okazuje się, że nie trzeba wrzeszczeć, tylko spokojnie wyobrazić sobie to krzesło, precyzyjnie, ze wszystkimi szczegółami. Więc wyobraziłem sobie. Nawet skórzane obicie podarte na siedzeniu, a potem starannie zacerowane. To stało się wtedy, kiedy Zając od razu po marszu usiadł, potem wstał i zaczepił o obicie zębem kotwiczki. No a wszystko pozostałe urządziłem tak, jak było w pokoju Geparda — żelazne łóżko z zielonym wełnianym kocem, nocna szafka, żelazna skrzynka na broń i amunicję, stolik, lampa na stoliku, dwa krzesła i szafa na ubranie. Zrobiłem drzwi jak u ludzi, dwukolorowe ściany — białe i pomarańczowe, w barwach jego wysokości. Zamiast przezroczystej ściany, zrobiłem jedno okno. Pod sufitem powiesiłem lampę z blaszanym abażurem… Oczywiście to wszystko jest nieprawdziwe, nie ma ani żelaza, ani blachy, ani drewna. I oczywiście, nie ma żadnej broni w żelaznej skrzynce — leży w niej jedyny, jaki mi pozostał, nabój do automatu, znalazłem go w kieszeni kurtki. Na szafce też nic nie stoi. U Geparda stała fotografia kobiety z dzieckiem, powiadali, że to jego żona z córką, on sam nigdy o tym nie mówił. Ja też chciałem postawić fotografię. Geparda. Takiego, jak go widziałem po raz ostatni. Ale nic z tego nie wyszło. Zapewne Korniej miał rację, kiedy mi tłumaczył, że do tego trzeba być malarzem albo rzeźbiarzem. Ale w ogóle podoba mi się moja dziupla. Odpoczywam tu, bo w innych pokojach czuję się jak w gołym polu, ani się gdzie ukryć przed ostrzałem… Co prawda, mój pokój podoba się tylko mnie jednemu. Korniej popatrzył, nic nie powiedział, ale moim zdaniem był niezadowolony. To zresztą jeszcze pół biedy. Możecie mi wierzyć albo nie, ale ten mój pokój sam sobie się nie podoba. A może nawet całemu domowi. Czy też, mleko jaszczurcze, tej niewidzialnej sile, która tu wszystkim kieruje. Chwila roztargnienia i patrzę — nie ma krzesła. Albo lampy pod sufitem. Albo żelazna skrzynia przemienia się w taką niszę, w której oni trzymają mikroksiążki… O, na przykład teraz. Patrzę — nie ma nocnej szafki. To znaczy jest, tylko to nie moja szafka ani nie Geparda i w ogóle nie szafka, tylko diabli wiedzą co — jakiś półprzeźroczysty przedmiot. Bogu dzięki, że chociaż papierosy zostały w nim, jak były. Najmilsze, mojej własnej roboty. Siadłem na swoim ulubionym krześle, zapaliłem papierosa i unicestwiłem ten przedmiot. Mówiąc szczerze — z wielką przyjemnością. A szafkę ustawiłem z powrotem tam, gdzie stała. I numer sobie przypomniałem — 0064. Nawet nie wiem, co ten numer oznacza. No więc siedzę, palę, patrzę na swoją szafkę. Jakoś spokojniej zrobiło mi się na sercu, w pokoju przyjemny półmrok, okno wąskie, w razie czego można się wygodnie ostrzeliwać. Aby było czym. I zacząłem zastanawiać się, co by tu postawić na szafce. Myślałem, myślałem, aż wymyśliłem. Zdjąłem z szyi medalion, otworzyłem wieczko i wyjąłem portret jej wysokości. Oprawiłem go w ramkę, jak potrafiłem, ustawiłem na środku, znowu zapaliłem, siedzę i patrzę w przepiękną twarz Dziewicy Tysiąca Serc. My, Waleczne Koty, do samej naszej śmierci jesteśmy jej rycerzami i obrońcami. Wszystko, co w nas dobre, do niej należy. Nasza czułość, tkliwość i dobroć — to wszystko w nas od niej, dla niej i dla chwały jej imienia. Siedziałem tak, siedziałem i nagle oprzytomniałem — w jakimż stanie ona mnie ogląda. Koszulka, spodenki, gołe ręce, gołe nogi… Tfu! Poderwałem się tak szybko, że krzesło upadło, otworzyłem szafę, zdarłem z siebie to niebiesko-białe paskudztwo i włożyłem własne ubranie — mundurową kurtkę i spodnie ochronnej barwy. Precz z sandałami, na nogi — ciężkie rude buty z krótką cholewką. Pas zaciągnąłem mocno, aż mi dech zaparło. Szkoda, że nie mam beretu, widocznie spalił się doszczętnie, tak że nawet oni nie potrafili go odtworzyć. A może sam go zgubiłem w tym zamieszaniu… Spojrzałem w lustro. Teraz to zupełnie co innego: zamiast zasmarkanego gówniarza, Waleczny Kot w całej okazałości — guziki błyszczą, Czarna Bestia na emblemacie szczerzy kły, sprzączka pasa na pępku jak przylutowana. Żeby tak jeszcze beret!… I nagle uprzytomniłem sobie, że ryczęMarsz Walecznych Kotów,ryczę na cały głos, a w oczach mam łzy. Odśpiewałem do końca, otarłem oczy i zacząłem od początku, już półgłosem, po prostu dla przyjemności, od pierwszej linijki, przy której zawsze ściska mi się serce,Łuną purpurową płoną horyzonty,do ostatniej, przezabawnej:Waleczny Kot poradzi sobie w lot.Ułożyliśmy sami jeszcze jedną zabawną zwrotkę, ale nie sposób śpiewać jej na trzeźwo, i do tego w obliczu portretu Dziewicy. Pamiętam, jak Gepard przy wszystkich wytargał Krokodyla za uszy, kiedy usłyszał tę zwrotkę… Mleko jaszczurcze! Znowu! Znowu ta lampa przemieniła się w jakiś kretyński świecznik. No, co tu można poradzić… Spróbowałem przerobić świecznik z powrotem na lampę, potem plunąłem i unicestwiłem to świństwo. Rozpacz mnie ogarnęła. Jak mam sobie z nimi dać radę, skoro z własnym pokojem nie mogę dojść do ładu! Ani z tym przeklętym domem. Podniosłem krzesło i znowu usiadłem. Dom. Myślcie sobie, co tam chcecie, ale z tym domem nie wszystko jest w porządku. Wydawałoby się nic prostszego, stoi sobie jednopiętrowy dom, obok zagajnik, w promieniu dwudziestu pięciu kilometrów dokoła goły step, w domu mieszka dwóch mężczyzn, ja i Korniej. I to wszystko. A więc mylicie się, to wcale nie wszystko. Po pierwsze — głosy. Ktoś mówił, i to niejeden człowiek ani nie jakieś tam radio. W całym domu — głosy, i to nie w nocy, w biały dzień. Kto mówi, z kim, o czym — nic nie rozumiem. A do tego, weźcie pod uwagę, Kornieja w tym czasie nie ma w domu. Też, nawiasem mówiąc, ciekawe — gdzie on się podziewa… Chociaż, zdaje się, że na to pytanie znalazłem odpowiedź. Najadłem się strachu, ale odpowiedź znalazłem. A było to tak. Przedwczoraj siedzę przy oknie i obserwuję zero-kabinę. Stoi trochę z boku, przy końcu piaszczystej ścieżki, pięćdziesiąt kroków od domu. Potem słyszę — trzasnęły drzwi i… cisza. Czuję, że znowu zostałem w domu sam. Aha, myślę, to znaczy, że on wychodzi nie tylko przez zero-kabinę. I wtedy nagle olśniło mnie — drzwi! Gdzie jeszcze w naszym domu, oprócz mojego pokoju, są drzwi, którymi można trzaskać? Wybiegłem na korytarz, zszedłem na parter. W jedną stronę, w drugą… w korytarzu jakoś bardzo jasno, okno wzdłuż ściany… jak zwykle u nich. I nagle słyszę — kroki. Nie wiem, co mnie powstrzymało. Przyczaiłem się, stoję, ledwie oddycham. Korytarz jest pusty, a na samym końcu drzwi zwyczajne, pomalowane… Jak ich mogłem do tej pory nie zauważyć — nie mam pojęcia. Jak tego korytarza nie zauważyłem, też nie mam wyobrażenia. Ale nie o to chodzi. Najważniejsze są te kroki. Kilku ludzi. Bliżej, coraz bliżej i — serce mi zamarło — ze ściany w środku korytarza wychodzi trzech, jeden za drugim. Mleko jaszczurcze! Imperatorscy spadochroniarze, w bojowym rynsztunku, w tych swoich plamistych kombinezonach, automaty pod pachą, toporki za pasem… Przypadłem do ziemi. Sam jeden przecież jestem, z gołymi rękami. Jeżeli który się obejrzy — przepadłem. Nie obejrzeli się. Poszli korytarzem do samego końca, do tych drzwi, i zniknęli. Drzwi tylko trzasnęły jak od przeciągu, i koniec. No, chłopcy… Lotem strzały śmignąłem do mojego pokoju i tam dopiero jakoś oprzytomniałem, ochłonąłem… Do dzisiaj nie rozumiem, co by to mogło znaczyć. To jest, teraz rozumiem, w jaki sposób Korniej znika z domu. Przez te właśnie drzwi. Tylko skąd tu się wzięły szczurojady, do tego w pełnym bojowym… I co to za drzwi? Rzuciłem niedopałek na podłogę, popatrzyłem, jak podłoga wchłania go w siebie, i wstałem. Strach mnie oczywiście ogarniał, ale kiedyś przecież trzeba było zacząć. A jeżeli zaczynać, to z pewnością właśnie od tych drzwi. W ogrodzie na trawie z gruszką w zębach oczywiście jest znacznie przyjemniej… albo, powiedzmy, śpiewanie w pokoju marszów przy zamkniętych drzwiach… Wyślizgnąłem się na korytarz i nadsłuchuję. Cisza. Ale Korniej jest u siebie. To może i lepiej. W razie czego będę krzyczał — usłyszy i przybiegnie na pomoc. Zszedłem do tego korytarza, idę na palcach, nawet ręce rozłożyłem. Wieczność całą docierałem do tych drzwi. Przejdę dziesięć kroków, przystaję, nadsłuchuję i dopiero potem idę dalej. Dotarłem. Drzwi jak drzwi. Niklowana klamka. Przyłożyłem ucho. Nic nie słychać. Naparłem ramieniem. Nie otwierają się. Nacisnąłem klamkę. Nadal się nie otwierają. Ciekawe. Otarłem pot z czoła, obejrzałem się. Nie ma nikogo. Znowu nacisnąłem klamkę i wtedy drzwi z wolna się uchyliły. Ze strachu, a może ze zdziwienia, ja te po trzykroć przeklęte drzwi sam zatrzasnąłem. W głowie mam pustkę i tylko jedna myśl w niej skacze jak pchła — nie pchaj się, głupcze, gdzie cię nie proszą, nikt cię nie zaczepia, to i ty nikogo nie zaczepiaj. I nagle tę ostatnią myśl mi z mózgu wywiało. Patrzę — wprost na ścianie obok drzwi starannymi literami wykaligrafowano po alajsku „i w konsekwencji”. To znaczy, tam bardzo dużo było napisane, około sześciu linijek, ale wszystko pozostałe to była matematyka, i to taka matematyka, że zrozumiałem z niej tylko plusy i minusy. Wyglądało to tak — cztery linijki tej matematyki, potem słowa: „i w konsekwencji”, podkreślone podwójną linią, a następnie dwie linijki wzorów ujętych w grubą ramkę, na tej ramce złamała się kreda temu, kto to pisał. Tak, tak… W mojej biednej głowie, pustej jak stodoła na wiosnę, tak się zakotłowało, że aż o drzwiach zapomniałem. A więc nie jestem tutaj sam, a więc są tu jeszcze Alajczycy. Kto? Gdzie? Dlaczego do tej pory nie widziałem nikogo? Kto i po co to napisał? Daje sygnał? Komu? Mnie? Ale ja przecież nie znam matematyki… A może ta matematyka jest tu tylko dla zamydlenia oczu? Tym razem nie zdążyłem nic wymyślić, bo usłyszałem, że mnie woła Korniej. Wybiegłem jak szalony, na palcach wpadłem do siebie. Jakoś upadłem na krzesło, zapaliłem i złapałem książkę. Korniej na dole zawołał mnie jeszcze parę razy, a potem słyszę — puka do drzwi. Muszę mu przyznać, że zachowuje się jak należy. Chociaż jest u siebie w domu, nigdy nie wejdzie do mnie bez pukania. To mi się podoba. Do Geparda też zawsze pukaliśmy. Ale teraz nie to miałem w głowie. „Proszę” — mówię i przywołuję na twarz najgłębszą, na jaką mnie stać, zadumę, niby że tak się zaczytałem, że nic nie widzę i nie słyszę. Korniej wszedł, stanął w progu, oparł się o futrynę i patrzy. Nic nie mogę wyczytać z jego twarzy. Udałem, że przytomnieję, i zgasiłem papierosa. Wtedy Korniej pyta: — No i jak tam Księżyc? Milczę. Nie mam nic do powiedzenia. W takich momentach zawsze mam wrażenie, że mnie zwymyśla, ale to się nigdy nie zdarza. Tym razem również. — Chodź — mówi. — Chcę ci coś pokazać. A potem, być może, razem wybierzemy się na Księżyc. Znowu ten Księżyc. Niedługo chyba będzie mi się śnił po nocach. — Rozkaz — mówię. I na wszelki wypadek pytam: — Czy mam się przebrać? — A nie jest ci za gorąco? — pyta Korniej. Tylko się uśmiechnąłem. Nie mogłem powstrzymać śmiechu. Ładne pytanko! — W takim razie przepraszam — mówi, jakby podsłuchał moje myśli. — Idziemy. I zaprowadził mnie tam, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Nie-e, chłopcy, ja się w tym domu nigdy nie połapię. Nie wiedziałem nawet, że tu jest coś takiego. W jadalni wszedł w ścianę obok niszy na książki, otwarły się jakieś drzwi, a za drzwiami zobaczyłem schody prowadzące w dół, do piwnicy. Okazuje się, że w tym domu jest jeszcze całe piętro pod ziemią, urządzone równie luksusowo jak reszta, oświetlone dziennym światłem, ale nikt tam nie mieszka. Jest tam coś w rodzaju muzeum. Olbrzymia sala, i czego to tam nie ma! — Widzisz, Gag — mówi do mnie Korniej z jakimś dziwnym wyrazem twarzy, ze smutkiem chyba. — Dawniej zajmowałem się kosmozoologią, badałem życie na innych planetach. Ach, jakie to były wspaniałe czasy! Ileż światów zobaczyłem, a każdy nowy świat to mnóstwo niezwykłych tajemnic, całej historii ludzkości nie wystarczy, żeby te tajemnice rozwikłać do końca… Spójrz na przykład na to! — złapał mnie za rękaw i zaciągnął w kąt, w którym na czarnym błyszczącym postumencie rozcapierzał się jakiś dziwaczny szkielet wielkości psa. — Widzisz, on ma dwa kręgosłupy. Zwierzę z Nistagmy. Kiedy zdobyliśmy pierwszy egzemplarz, myśleliśmy, że to jakieś zwyrodnienie. Potem zbadaliśmy drugi taki sam, trzeci… Okazało się, że na Nistagmie żyje zupełnie niebywały typ zwierząt — dwustrunowce. Nigdzie indziej takich nie ma… zresztą i na Nistagmie jest tylko jeden taki gatunek. Skąd się wziął? Dlaczego? Minęło już pięćdziesiąt lat, a nikt jeszcze nie odpowiedział na te pytania… Albo to na przykład… I poniosło go, poniosło. Ciągnął mnie od szkieletu do szkieletu, machał rękami, podnosił głos — nigdy go jeszcze takiego nie widziałem. Okropnie musiał lubić tę swoją kosmozoologię. Albo może wiązały się z nią jakieś szczególne wspomnienia? Nie wiem. Z tego, co mówił, oczywiście mało co zrozumiałem i zapamiętałem, zresztą nawet się zbytnio nie starałem. Co mnie to wszystko może obchodzić? Bawiło mnie tylko obserwowanie Kornieja, a te zwierzaki! Miał ich tam na pewno ze sto sztuk. Szkielety, albo zatopione w całości w takich przezroczystych bryłach (o ile rozumiem, po to, żeby się dobrze zachowały), albo zwyczajnie wypchane, jak w pałacyku myśliwskim jego wysokości, albo też same tylko łby i skóry. Jak tylko weszliśmy do drugiej sali, aż się cofnąłem — cała ściana zakryta jedną skórą. Mleko jaszczurcze! Dwadzieścia metrów długości i trzy albo cztery szerokości, krawędzią sięga sufitu. Cała ta skóra pokryta ni to płytkami, ni to łuską, a każda łuska wielkości sporego półmiska i każda błyszczy jak szmaragd, zielono z czerwonawym połyskiem. Cała sala jest zielonkawa od tego światła. Zbaraniałem, oczu nie mogę oderwać od tego blasku. Coś niesłychanego, jakie to cuda istnieją na świecie! A główka malutka, jak moja pięść, oczu nie widać, w pysku nawet palec by się nie zmieścił — jak ono mogło wykarmić swoje ogromne cielsko, niepojęte! Potem widzę — w końcu sali jakby jeszcze jedne drzwi do jakiegoś ciemnego pomieszczenia. Podeszliśmy bliżej — to, chłopcy, nie były żadne drzwi, jak się okazuje. To, proszę was, była otwarta paszcza. Jak Boga kocham, zupełnie jak drzwi. I nawet nie do pokoju, prędzej już do garażu. Albo do hangaru. To zwierzątko nazywa się tachorg i można je upolować na planecie Pandora. A Korniej przeszedł obok tej paszczy bez szczególnego zainteresowania, jakby to był jakiś tam zwyczajny żółw albo, przypuśćmy, banalna żaba. A tymczasem łeb wielkości dwóch wagonów towarowych, w paszczy cała nasza szkoła zmieści się bez trudu. Jaki musi być tułów do takiej głowy? A upolować toto! Z miotacza rakiet chyba do niego strzelali… Co tam jeszcze było? No, różne tam ptaki, gigantyczne owady. Nogę zapamiętałem. Stoi na środku sali noga. Też zalana tym przezroczystym materiałem. No, straszna noga, oczywiście. Wyższa ode mnie, sękata jak stare drzewo, pazury — osiem sztuk, każdy pazur jak szabla, takie u nas ma smok Gugu na obrazkach… Dobra. Ale co jest najciekawsze? Okazuje się, że oprócz takiej, na przykład, nogi albo, powiedzmy, ogona, w żadnym muzeum tego zwierza nie ma. Żyje on na planecie Jajła, od wielu lat już na niego polują, ale w całości go nie zdobyli. Kule go nie biorą, gazy go nie biorą, z każdego potrzasku ucieka, martwego nikt go w ogóle nigdy nie widział, więc zbierają tak właśnie, po kawałku. Tym zwierzętom, jak się okazuje, uszkodzone części zwyczajnie odpadają, przez pewien czas jeszcze jakby żyją — drapią ziemię czy tam pełzają — no a potem oczywiście zamierają… Tak, noga… Stałem przed tą nogą z gębą rozwartą niczym tachorg. Niezmierzona jest wielkość Stwórcy… No więc chodzimy sobie, chodzimy po muzeum. Korniej opowiada z zapałem, a mnie już to wszystko jakby trochę znudziło i znowu zacząłem myśleć o swoich sprawach. Najpierw o tym napisie w korytarzu, co z nim robić dalej i jakie wnioski powinienem z tego wyciągnąć, a potem jakoś znowu myślami wróciłem do Kornieja. Dlaczego on, myślę, mieszka sam? Bogaty jest przecież, niezależny. Gdzie jego żona, gdzie dzieci? W ogóle to jakaś kobieta jest w jego życiu. Pierwszy raz widziałem ją jeszcze w szpitalu, mrugali do siebie przez całą salę. A potem ona tu do niego przychodziła. To znaczy, jak przyszła — tego nie widziałem, ale za to jak on ją odprowadzał do samej zero-kabiny, widziałem na własne oczy. Tylko że Korniej nie jest z nią szczęśliwy. Mówi do niej: „Czekam na ciebie każdego dnia, o każdej godzinie, zawsze”. A ona do niego: „Nienawidzę, znaczy się, ciebie, każdego dnia, o każdej godzinie…” albo coś w tym rodzaju. Jak to się wam podoba? Po co w takim razie w ogóle tu przychodziła, chciałbym wiedzieć? Po to, żeby go wyprowadzić z równowagi? Weszła do kabiny i frr! — jakby jej tu nigdy nie było, a Korniej stoi, biedak, i znowu na jego twarzy ten smutek na wpół z bólem, jak wtedy w szpitalu, a ja nareszcie przypomniałem sobie, gdzie widziałem takie twarze — takie twarze mają śmiertelnie ranni, kiedy konają z upływu krwi… Nie, nie powiodło mu się w życiu osobistym, trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej mu obcego niż ja, a przecież widzę to gołym okiem… Może dlatego pracuje tak dniami i nocami, żeby zapomnieć? I ten bzik na punkcie zoologii też pewnie stąd się bierze… Czy on mnie kiedyś wypuści z tej piwnicy, czy zostaniemy już tu przez resztę życia? Nie, nie wypuści. Znowu coś zaczął tłumaczyć. Połowę chociaż już mamy z głowy? Raczej tak… Ta-ak, biegały te zwierzaki o tysiące lat świetlnych od tego miejsca, żyły jak u Pana Boga za piecem, chociaż miały oczywiście swoje zmartwienia i kłopoty. Przyszli jacyś, wsadzili do worka i do muzeum. W imię nauki. I my podobnie — żyjemy, walczymy, tworzymy historię, nienawidzimy wrogów, siebie nie szczędzimy, a oni na nas patrzą i już przygotowują worek. W imię nauki. Albo w imię czegoś tam innego. W końcu dla nas to żadna różnica. I być może wszyscy będziemy stali w takich właśnie piwnicach, a oni będą chodzić dookoła nas, będą wymachiwać rękami i dyskutować — dlaczego jesteśmy właśnie tacy, a nie inni, skąd się wzięliśmy i po co. I takie bliskie nagle stały mi się te zwierzaki… No, może nie bliskie, tylko, jak by to powiedzieć… Opowiadają, na przykład, że w czasie powodzi albo, powiedzmy, kiedy dżungla się pali, zwierzęta roślinożerne i drapieżniki razem uciekają, ramię przy ramieniu, i nawet niby stają się przyjaciółmi, i niekiedy pomagają sobie nawzajem. Takie wtedy właśnie miałem uczucie. I jak na złość, w tym akurat momencie zobaczyłem szkielet. Stoi sobie skromnie w kącie, bez jakiegoś specjalnego oświetlenia, niewielkiego wzrostu — niższy ode mnie. Człowiek. Czaszka, ręce, nogi. Co to ja ludzkich szkieletów nie widziałem? No, może klatka piersiowa trochę jakby szersza, rączki maleńkie, między paluszkami niby błona i nóżki krzywe. Wszystko jedno — człowiek. Pewnie zmieniłem się na twarzy, bo Korniej nagle zamilkł, spojrzał uważnie na mnie, potem na ten szkielet, a potem znowu na mnie. — Co z tobą? — pyta. — Nie rozumiesz czegoś? Milczę, gapię się na ten szkielet, a na Kornieja staram się nie patrzeć. Przecież oczekiwałem czegoś podobnego. A Korniej mówi spokojnie: — Ta-ak, to jest ten właśnie słynny pseudohomo, też niezwykła zagadka natury. Czytałeś już gdzieś o nim? — Nie — odpowiedziałam i myślę: on mi zaraz wszystko wytłumaczy. On bardzo dobrze tłumaczy. Tylko czy warto mu wierzyć? — To zdumiewająca historia — powiedział Korniej — i w pewnym sensie nawet tragiczna. Rozumiesz, te istoty powinny były okazać się rozumne. Zgodnie z wszelkimi znanymi nam prawidłowościami powinny — tu rozłożył ręce. — Ale nie okazały się. Szkielet to jeszcze głupstwo, potem pokażę ci fotografię. Straszne! W ubiegłym wieku ekipa naukowa na Tagorze odkryła tych pseudohomo. Długo próbowano nawiązać z nimi kontakt, obserwowano ich w warunkach naturalnych i w końcu uczeni doszli do wniosku, że to są zwierzęta. Brzmiało to paradoksalnie, ale fakt pozostaje faktem. W związku z tym traktowano ich jak zwierzęta — hodowano w ogrodach zoologicznych, w razie potrzeby uśmiercano, preparowano, szkielety i czaszki przekazywano instytucjom naukowym. Jakkolwiek by na to patrzeć, z punktu widzenia nauki sytuacja była wyjątkowa. Zwierzę musi być człowiekiem, a tymczasem człowiekiem nie jest. I oto w kilka lat później odkrywają na Tagorze potężną cywilizację. Absolutnie odmienną i od naszej, ziemskiej, i od waszej — niebywałą, niepojętą, o fantastycznej strukturze, ale też i niewątpliwą. Wyobrażasz sobie, jakie to straszne? Jeden z uczestników tej pierwszej ekipy zwariował, drugi się zastrzelił… I dopiero po następnych dwudziestu latach okazało się, w czym rzecz! Tak, jest rozum na planecie. Ale nie jest to rozum ludzki. Do takiego stopnia niepodobny ani do naszego, ani do waszego, ani do tego, który panuje na Leonidzie, że nauka po prostu nie była w stanie dopuścić możliwości istnienia takiego fenomenu… Tak… To była tragedia. — Korniej nagle utracił poprzedni zapał i ruszył do wyjścia, jakby zapominając o mnie, w progu jednak przystanął i powiedział, patrząc na szkielet w kącie: — A teraz istnieje hipoteza, że to są sztucznie stworzone istoty. Rozumiesz, Tagorianie sami je stworzyli jako model, powiedzmy… Ale po co? Do tej pory nie potrafiliśmy znaleźć wspólnego języka z ich cywilizacją… — Spojrzał na mnie, klepnął mnie po ramieniu i powiedział: — Tak to jest, bracie-rycerzu. A ty mówisz — kosmozoologia… Sam nie wiem, czy powiedział prawdę, czy wymyślił to wszystko, żeby mi ostatecznie w głowie zamącić, ale jakoś przeszła mu ochota do wymachiwania rękami i opowiadania mi o zagadkach natury. Wyszliśmy więc z muzeum. Korniej milczał, ja również, w głowie skakały mi króliki i tak sobie przyszliśmy do gabinetu Kornieja. Korniej usiadł w swoim fotelu przed ekranami, wyjął z powietrza puchar ze swoją ulubioną wodą sodową, zaczął ją pić przez słomkę, a na mnie patrzy jak na powietrze. W jego gabinecie prócz tych ekranów i nienormalnej ilości książek w ogóle nie ma nic. Nawet stołu nie ma, do tej pory nie mogę pojąć, co on robi, kiedy musi jakiś papier, przypuśćmy, podpisać. I nie ma w jego gabinecie żadnych obrazów ani fotografii, ani ozdób. A przecież jest bogaty, mógłby sobie pozwolić. Ja na jego miejscu, jeśli, powiedzmy, zabrakłoby mi gotówki, opyliłbym tę szmaragdową skórę, nająłbym służbę, ustawiłbym wszędzie posągi, na ścianach i na podłodze położyłbym dywany — niech wiedzą, z kim mają do czynienia… Z drugiej strony czego od niego wymagać — człowiek starszy, samotny. A może na jego stanowisku nie wolno mieszkać zbyt luksusowo? Co ja wiem o nim? Nic. Tyle że ma w piwnicy muzeum… — Słuchaj, Gag — mówi nagle. — Przecież ty się tu chyba nudzisz, co? Zaskoczył mnie tym pytaniem. Zgadnij teraz, jak powinienem odpowiedzieć? Zresztą w ogóle — skąd mam wiedzieć, czy mi tu nudno, czy nie? Smutno — to tak. Nieswojo — tak. Miejsca sobie nie mogę znaleźć — tak. Ale nudno?… Czy żołnierzowi w okopie pod obstrzałem jest nudno, czy nie? Taki żołnierz, chłopcy, nie ma czasu się nudzić. I ja chwilowo też nie mam czasu. — Nie, nie nudzę się — odpowiadam. — Rozumiem moją sytuację. — No a jak ją rozumiesz? — Jestem całkowicie do twojej dyspozycji. Korniej uśmiechnął się. — Do mojej dyspozycji… Dobrze, nie mówmy o tym. Jak zauważyłeś, nie mogę ci poświęcić całego mojego czasu. Zresztą, jak widzę, specjalnie do tego nie tęsknisz. Starasz się trzymać ode mnie możliwie daleko… — Melduję posłusznie, że nie — zaprzeczam uprzejmie. — Nigdy nie zapomnę, że jesteś moim zbawcą. — Zbawcą? Hm… Do zbawienia jeszcze dosyć daleko. Ale czy nie chciałbyś teraz poznać pewnego niezmiernie interesującego osobnika? Serce mi zamarło. — Jak rozkażesz — mówię. Pomyślał chwilę. — Chyba rozkażę — powiedział, wstając. — To może być pożyteczne. Wypowiadając te niepojęte słowa, podszedł do przeciwległej ściany, coś tam pomajstrował i ściana się rozsunęła. Spojrzałem i zrobiłem krok do tyłu. Do tego, że te ich ściany co chwila otwierają się i zamykają, już zdążyłem przywyknąć i nawet mi to obrzydło. Bo co ja sobie pomyślałem? Pomyślałem, że on chce mnie poznać z tym matematykiem, a tymczasem — mleko jaszczurcze! — tam w ścianie stoi, proszę was, taki przygłup, dwa i pół metra wzrostu, łapy i bary olbrzymie, szyi brak, a morda zasłonięta jakby przyłbicą, gęstą matową siatką, po bokach głowy sterczą ni to reflektory, ni to uszy. Uczciwie mówię — gdybym nie był w mundurze, tobym chyba zwiał gdzie pieprz rośnie. Słowo honoru. I w mundurze też bym zwiał, tylko że mi nogi odjęło. A na dodatek przygłup mówi głębokim basem: — Witaj, Korniej. — Witaj, Dramba — mówi Korniej. — Wychodź. Dramba wychodzi. I znowu — czego się spodziewałem? Że od jego kroków cały dom się zatrzęsie. Taki olbrzym! A on wyszedł, jakby płynął w powietrzu. Ani dźwięku, ani szelestu — dopiero co stał w niszy, a teraz sterczy na środku pokoju i nastawia na mnie te swoje uszy-reflektory. Czuję już ścianę za plecami i nie mam się dokąd cofnąć. A Korniej śmieje się, łobuz, i mówi: — A ty się nie bój, nie bój. Waleczny Kocie! To przecież robot! Maszyna! Serdeczne dzięki, myślę. Dużo mi lżej od tego, że to maszyna. — Takich już teraz nie robimy — mówi Korniej, gładząc przygłupa po łokciu i zdmuchując z niego jakieś tam pyłki. — Ale mój ojciec latał z takimi na Jajłę i na Pandorę. Pamiętasz Pandorę, Dramba? — Ja wszystko pamiętam, Korniej — odpowiada basem Dramba. — No więc poznajcie się — mówi Korniej. — To jest Gag, chłopiec z piekła. Na Ziemi nowicjusz, nic o niej nie wie. Przechodzisz pod jego komendę. — Czekam na twoje rozkazy, Gag — mówi przygłup i jakby na znak powitania podnosi swoją ogromną dłoń pod sam sufit. Jednym słowem, wszystko skończyło się dobrze. A późną nocą, kiedy cały dom spał, zakradłem się do tamtego korytarza i napisałem pod matematycznymi formułami: „Kim jesteś, przyjacielu?” Rozdział 4 Kiedy wyszli na zapuszczoną drogę, słońce stało już wysoko nad stepem. Rosa wyschła, niska twarda trawa szeleściła pod nogami. Miliardy koników polnych cykały dokoła, ostry gorzkawy zapach unosił się nad przegrzaną ziemią. Droga była dziwna — idealnie prosta, wybiegała zza mglisto niebieskiego horyzontu, przecinała okrąg ziemi na pół i znowu znikała za mglisto niebieskim horyzontem, tam gdzie przez całą dobę, dniem i nocą, coś bardzo dalekiego i niepojętego migało, płonęło, pulsowało. Droga była szeroka, lśniła matowo w słońcu i jakby nieco unosiła się nad stepem — wstęga kilkucentymetrowej grubości, której brzegi obejmowała taśma z jakiegoś mięsistego, ale nie twardego materiału. Gag postawił na niej nogę i zdziwiła go nieoczekiwana sprężystość drogi. Kilka razy podskoczył w miejscu. Oczywiście to nie był beton, ale i nie był to również nagrzany słońcem asfalt. Coś w rodzaju niezmiernie spoistej gumy. Od tej gumy wiało miłym chłodem, a nie dusznym zapachem upału. I na powierzchni drogi nie było widać żadnych śladów, nawet kurzu na niej nie było. Gag pochylił się i przeciągnął dłonią po gładkiej, niemal śliskiej powierzchni. Spojrzał na dłoń. Była czysta. — Bardzo się zbiegła w ciągu tych osiemdziesięciu lat — wybuczał Dramba. — Kiedy ją widziałem po raz ostatni, jej szerokość przekraczała dwadzieścia metrów. I wtedy jeszcze była w ruchu. Gag zeskoczył na ziemię. — Była w ruchu? Jak to? — To była samobieżna droga. Wtedy było wiele takich dróg. Opasywały całą kulę ziemską i biegły — na brzegu powoli, w środku bardzo szybko. — Nie było samochodów? — zapytał Gag. — Były. Nie potrafię ci powiedzieć, dlaczego ludzie zaczęli budować takie drogi. Rozporządzam tylko pośrednią informacją. To było związane z oczyszczaniem środowiska naturalnego. Samobieżne drogi oczyszczały. Pobierały z atmosfery, z wody, z ziemi wszystkie zbędne elementy i szkodliwe zanieczyszczenia. — A dlaczego teraz jest unieruchomiona? — zapytał Gag. — Czy możesz ją włączyć? — Nie. Drogami kierowano ze specjalnych ośrodków. Najbliższy był dosyć daleko stąd. Ale zapewne tych ośrodków już nie ma. Stały się niepotrzebne. Widzę, że wszystko bardzo się zmieniło. Kiedyś na tej drodze były tłumy ludzi. Teraz nie ma nikogo. Kiedyś po tym niebie o kilku horyzontach szły, szły i szły latające maszyny. Teraz niebo jest puste. Kiedyś po obu stronach drogi rosła pszenica, tak wysoka jak ja. Teraz jest step. Gag słuchał z półotwartymi ustami. — Kiedyś moje receptory — monotonnie mówił Dramba — na wszystkich długościach co sekundę odbierały setki impulsów radiowych. Teraz nie słyszę nic prócz wyładowań atmosferycznych. W pierwszej chwili wydało mi się nawet, że zachorowałem. Ale teraz już wiem — to nie ja się zmieniłem, tylko świat. — A może świat zachorował? — zapytał Gag z ożywieniem. — Nie rozumiem — odpowiedział Dramba. Gag odwrócił głowę i spojrzał tam, gdzie horyzont płonął i pulsował. Diabła tam, pomyślał ponuro, oni zachorują, akurat! — A co tam jest? — zapytał. — Tam jest Antonow — odpowiedział Dramba. — To miasto. Osiemdziesiąt lat temu nie było go stąd widać. To było rolnicze miasto. — A teraz? — Nie wiem. Bez przerwy wywołuję centrum informacji, ale nikt mi nie odpowiada. Zmieniły się środki łączności, Gag. Wszystko się zmieniło. Gag patrzył na zagadkowe migotanie, gdy nagle znad horyzontu wyrosło coś ogromnego, podobnego do skośnego żagla niewyobrażalnych rozmiarów. Było to prawie równie szaroniebieskie jak niebo, może odrobinę ciemniejsze, powoli, majestatycznie zakreśliło łuk, jakby wskazówka zegara przeszła po cyferblacie, i zniknęło, rozpłynęło się w szarej mgiełce. Gag odetchnął głęboko. — Widziałeś? — zapytał szeptem. — Widziałem — odparł z zafrasowaniem Dramba. — Nie wiem, co to jest. Kiedyś niczego takiego nie było. Gagiem wstrząsnął dreszcz. – Żadnego pożytku z ciebie… — burknął. — Dobra, chodźmy do domu. — Chciałeś zobaczyć rakietodrom — przypomniał Dramba. — Master! — ostro powiedział Gag. — Nie rozumiem… — Kiedy zwracasz się do mnie, bądź uprzejmy dodawać „master”. — Zrozumiałem, master. — Opowiedz jeszcze raz o sobie — rozkazał Gag. Dramba powtórzył, że jest robotem-androidem, numer taki to a taki z eksperymentalnej serii robotów przeznaczonych dla ekspedycji. Został skonstruowany wtedy i wtedy (około stu lat temu — piękny wiek!), uruchomiony wtedy a wtedy. Pracował w takich to a takich ekspedycjach, na Jajle uległ poważnej awarii, został częściowo zniszczony, następnie zrekonstruowany i zmodernizowany, ale więcej już nie brał udziału w ekspedycjach… — Poprzednim razem mówiłeś, że pięć lat stałeś w muzeum — przerwał Gag. — Sześć lat, master. W Muzeum Historii Odkryć w Lubece. — Mniejsza o to — mruknął Gag. — A potem przez osiemdziesiąt lat tkwiłeś w tej niszy u Kornieja… — Siedemdziesiąt dziewięć, master. — Dobra, dobra, nie poprawiaj mnie… — Gag umilkł na chwilę. — Pewnie się zdrowo wynudziłeś? — Nie wiem, co to znaczy „nudzić się”, master. — No i co tam robiłeś? — Stałem, oczekiwałem na polecenia, master. — Polecenia… A teraz przynajmniej cieszysz się, że cię wypuszczono? — Nie rozumiem pytania, master. — Co za jełop… Zresztą to nikogo nie obchodzi. Lepiej mi odpowiedz na takie pytanie — czym ty się różnisz od człowieka? — Wszystkim się różnię, master. Reakcjami chemicznymi, systemem kontroli i kierowania, przeznaczeniem. — A jakież może być przeznaczenie takiego jełopa? — Wypełnianie wszystkich poleceń, które jestem w stanie wypełnić. — To znaczy, że jesteś gotów wypełnić każdy mój rozkaz? — zapytał Gag. — Tak jest, master. Jeśli to będzie w mojej mocy. — No dobrze.. A jeśli ja ci każę zrobić jedno, a… m-m-m ktoś inny — coś wręcz przeciwnego? Co wtedy? — Nie zrozumiałem, kto wydaje to drugie polecenie? — No… m-m-m… Wszystko jedno kto. — To nie wszystko jedno, master. — No na przykład… Korniej. — Wykonam rozkaz Kornieja, master. Przez jakiś czas Gag milczał. Ach ty, bydlaku, myślał. Co za ścierwo! — Dlaczego? — zapytał wreszcie. — Korniej jest starszy, master. Ma wyższy indeks przydatności społecznej. — Co to znowu za indeks? — Ponosi większą odpowiedzialność przed społeczeństwem. — A ty skąd to wiesz? — Ma znacznie wyższy poziom zasobów informacyjnych. — No i co z tego? — Im wyższy poziom zasobów informacyjnych, tym większa odpowiedzialność. Sprytnie, pomyślał Gag. Nie ma o co zahaczyć. Wszystko się zgadza. Jestem wobec nich bezradny jak małe dziecko. No, zobaczymy… — Tak — powiedział. — Korniej jest wielkim człowiekiem. Do pięt mu nie dorastam. Wszystko widzi, wszystko wie. Teraz, na przykład, idziemy sobie, rozmawiamy, a tymczasem Korniej słyszy każde nasze słowo. Niech coś będzie nie tak, już on nam da do wiwatu… Dramba milczał. Diabli wiedzą, co działo się w jego uszatej głowie. Mordy właściwie nie ma, oczu nie ma — spróbuj coś zrozumieć. Nawet głos zawsze taki sam… — Mam rację? — Nie, master. — Jak to — nie? Twoim zdaniem Korniej może czegoś nie wiedzieć? — Może, master. Korniej zadaje pytania. — W tej chwili? — Nie, master. Teraz nie mam z nim łączności. — Chcesz powiedzieć, że Korniej nie słyszał tego, co teraz mówisz? Albo tego, co ja mówię do ciebie? On, jeśli chcesz wiedzieć, nawet nasze myśli słyszy! A już rozmowy… — Zrozumiałem cię, master. Gag z nienawiścią spojrzał na Drambę. — Co zrozumiałeś, debilu? — Zrozumiałem, że Korniej dysponuje aparaturą do czytania myśli. — Kto ci to powiedział? — Ty, master. Gag zatrzymał się i splunął ze złością. Dramba również stanął. Eh, dać by mu pięścią w zęby! Za wysoki, ani sięgnąć. Co za bydlak! A może udaje? Spokojnie, spokojnie, Kocie. Zimna krew i opanowanie. — A zanim ci powiedziałem, nie wiedziałeś o tym czy co? — Nie, master. Nic nie wiedziałem o istnieniu takiej aparatury. — Ty co, chcesz powiedzieć, że taki wielki człowiek jak Korniej nie widzi nas teraz i nie słyszy? — Proszę sprecyzować — czy istnieje aparat do czytania myśli? — Skąd ja to mogę wiedzieć? Zresztą to w ogóle nie jest potrzebne! Ty przecież umiesz przekazywać dźwięk i obraz… — Tak, master. — Przekazujesz? — Nie, master. — Dlaczego? — Nie otrzymałem polecenia, master. — Nie otrzymałeś polecenia — burknął Gag. — No, czego stoisz jak słup? Idziemy! Przez jakiś czas szli w milczeniu. Potem Gag zapytał: — Słuchaj no, ty! Kim jest Korniej? — Nie rozumiem pytania, master. — No… jakie zajmuje stanowisko? Co robi? — Nie wiem, master. Gag znowu stanął. — Jak to — nie wiesz? — Nie mam informacji. — Przecież to twój właściciel! I ty nie wiesz, kto jest twoim właścicielem? — Wiem. — Kto? — Korniej. Gag zacisnął zęby. — Jakoś to bardzo dziwnie wygląda, przyjacielu — powiedział nieomal tkliwie. — Korniej jest twoim właścicielem, jesteś w jego domu osiemdziesiąt lat i nic o nim nie wiesz? — To nie tak, master. Moim pierwszym właścicielem był Jan, ojciec Kornieja. Jan przekazał mnie Korniejowi. To było trzydzieści lat temu, kiedy Jan odszedł, a Korniej zbudował dom na miejscu obozowiska Jana. Od tej pory moim właścicielem jest Korniej, ale nigdy z nim nie pracowałem i dlatego nie wiem, czym on się zajmuje. — Aha… — mruknął Gag i ruszył przed siebie. — To znaczy, że w ogóle nic o nim nie wiesz? — To nie tak. Wiem o nim bardzo dużo. — Mów, co wiesz — zażądał Gag. — Korniej, syn Jana. Wzrost sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry, waga, według danych pośrednich, około dziewięćdziesięciu kilogramów, wiek, według danych pośrednich, około sześćdziesięciu lat, indeks użyteczności społecznej, według danych pośrednich, około zero dziewięć… — Poczekaj — przerwał mu oszołomiony Gag. — Zamknij się na chwilę. Mów do rzeczy, co ty mi za brednie opowiadasz? — Nie rozumiem polecenia, master — natychmiast odparł Dramba. — N-no… na przykład, czy jest żonaty, jakie ma wykształcenie… dzieci… rozumiesz? — Informacji o żonie Kornieja nie posiadam. O wykształceniu również. — Robot przerwał na chwilę. — Posiadam informację o synu. Andrzej, około dwudziestu pięciu lat. — O żonie nic nie wiesz, a o synu wiesz? — Tak, master. Jedenaście lat temu otrzymałem polecenie, abym przeszedł do dyspozycji chłopca, według danych pośrednich, wiek około czternastu lat, którego Korniej nazywał synem i Andrzejem. Byłem w jego dyspozycji około czterech godzin. — A potem? — Nie rozumiem pytania, master. — Czy go potem jeszcze kiedyś widziałeś? — Nie, master. — Jasne — powiedział z zadumą Gag. — No i co robiliście przez te cztery godziny? — Rozmawialiśmy. Andrzej wypytywał mnie o Kornieja. Gag potknął się. — I co mu powiedziałeś? — Wszystko, co wiedziałem — wzrost, waga. Potem Andrzej mi przerwał. Zażądał, żebym mu opowiedział o pracy Jana na innych planetach. Ta-ak. A więc tak to wygląda… No to nie moja sprawa. Ale co za kretyn! O dom w ogóle nie ma co go pytać, jasne, że nic nie wie. Zburzył wszystkie moje plany, bezmózgi tapir… Ale po co Korniej mi go podsunął? Czyżbym się mylił? O, do diabla, jak go wybadać? Przecież nic, dosłownie nic nie będę mógł zrobić, jeśli się tego nie dowiem! — Przypominam — odezwał się Dramba — że zamierzałeś wrócić do domu. — Zamierzałem. I co z tego? — Coraz bardziej zbaczamy z optymalnego kursu, master. — Nikt cię nie pyta — powiedział Gag. — Chcę zobaczyć, co tam sterczy na wzgórzu… — To obelisk, master. Pomnik nad zbiorową mogiłą. — Kto tam leży? — żywo zapytał Gag. – Żołnierze ostatniej wojny. Sto lat temu archeologowie odkryli na tym wzgórzu zbiorową mogiłę. Zobaczymy, pomyślał Gag i przyśpieszył kroku. Śmiała, a nawet straszna myśl przyszła mu do głowy. Ryzykowne, pomyślał. Och, zmyją mi głowę! A za co? Ja przecież nic nie wiem, nic nie rozumiem, jestem nowicjuszem… Zresztą pewnie nic z tego nie wyjdzie… Ale za to jeżeli wyjdzie… Jeśli wyjdzie, to jestem dobry. No, spróbujemy. Wzgórze było niewysokie, ze dwadzieścia metrów, może dwadzieścia pięć, i na taką samą wysokość wznosiła się nad nim granitowa płyta, z jednej strony — wypolerowana, grubo ociosana — z pozostałych. Na polerowanej płaszczyźnie wyryto napis. Litery były staroświeckie. Gag nie znał ich. Obszedł płytę dookoła i wrócił w cień. Usiadł. — Szeregowiec Dramba! — powiedział niezbyt głośno. Robot odwrócił do niego swoją uszatą głowę. — Kiedy mówię: „Szeregowiec Dramba”, masz odpowiadać: „Słucham, master kapral”. — Zrozumiałem, master. — Nie „master”, ale „master kapral”! — wrzasnął Gag i zerwał się na nogi. — Master kapral, rozumiesz? Jełop! — Zrozumiałem, master kapral. — Nie „zrozumiałem”, tylko „tak jest”! — Tak jest, master kapral. Gag podszedł blisko, oparł ręce na biodrach, spojrzał w górę na nieprzeniknioną matową siatkę. — Ja jeszcze zrobię z ciebie żołnierza, przyjacielu — powiedział złowieszczo serdecznym głosem. — Jak stoisz, bydlaku? Baczność! — Nie zrozumiałem, master kapral — monotonnie wybuczał Dramba. — Na komendę „baczność” należy zsunąć pięty i rozsunąć czubki butów, pierś wypiąć do przodu, dłonie przycisnąć do bioder i odstawić łokcie… Tak… Nieźle… Szeregowiec Dramba, spocznij! Na komendę „spocznij” należy wystawić lewą nogę i założyć ręce na plecy… Tak. Twoje uszy mi się nie podobają. Możesz opuścić uszy? — Nie zrozumiałem, master kapral. — No to, co ci sterczy na głowie, możesz opuścić na komendę „spocznij”? — Tak jest, master kapral. Mogę. Ale będę gorzej widział. — Nie szkodzi, jakoś wytrzymasz… Ano, spróbujmy… Szeregowiec Dramba, baczność! Spocznij! Baczność! Spocznij! Gag wrócił w cień pomnika i usiadł. O, gdyby mieć chociażby pluton takich żołnierzy! W lot chwyta wszystko. Wyobraził sobie pluton takich dramb na pozycji pod tą wioską. Oblizał suche wargi. Tak, takiego diabła nawet rakieta nie zmoże. Tylko jednego ciągle nie rozumiem — umie ten przygłup myśleć czy nie umie? — Szeregowiec Dramba! — wrzasnął. — Słucham, master kapral. — O czym myślisz, szeregowiec Dramba? — Oczekuję rozkazów, master kapral. — Zuch! Spocznij! Gag otarł palcem kropelki potu nad górną wargą i powiedział: — Od tej chwili jesteś żołnierzem jego wysokości Herzoga alajskiego. Ja jestem twoim dowódcą. Wszystkie moje rozkazy są dla ciebie prawem. Żadnych dyskusji, żadnych pytań, żadnego gadania! Masz obowiązek z entuzjazmem marzyć o chwili, w której oddasz życie ku chwale jego wysokości… Ten bałwan pewnie nawet połowy z tego nie zrozumiał, ale trudno. Najważniejsze, żeby mu do głowy wbić rzeczy podstawowe. I wybić z głowy rozmaite głupoty. A rozumie coś czy nie rozumie — to nie ma najmniejszego znaczenia. — O wszystkim, czego cię do tej pory nauczono, zapomnij. Ja jestem twoim nauczycielem! Ojcem i matką. Tylko moje rozkazy masz wykonywać, tylko moje słowa mogą być dla ciebie rozkazem. Wszystko, o czym z tobą mówię, wszystko, co ci rozkazuję, jest tajemnicą wojskową. Co to jest tajemnica — wiesz? — Nie, master kapral. — Hm… Tajemnica to jest coś, o czym możemy wiedzieć tylko my dwaj. I jego wysokość, oczywiście. Może za ostro zabrałem się do niego, pomyślał Gag. Za gwałtownie. To przecież jełop… No trudno, potem się zobaczy. Teraz najważniejsze, żeby go zdrowo przegonić. Dać szkołę, bydlakowi. — Baaczność! — zakomenderował. — Szeregowiec Dramba, trzydzieści okrążeń pagórka — biegiem marsz! I szeregowiec Dramba pobiegł. Biegł lekko i jakoś dziwnie, nieregulaminowo, i w ogóle nie po ludzku, właściwie nie biegł nawet, tylko pędził wielkimi susami, na długo zawisał w powietrzu i dłonie przy tym nadal miał przyciśnięte do bioder. Gag obserwował go z otwartymi ustami. Niewiarygodne! Nie wiadomo, czy to sen, czy jawa. Idealnie bezszelestny półbieg-półlot, nie słychać tupotu, nie słychać ochrypłego sapania i nawet nie potknął się ani razu, a przecież na drodze pełno kamieni, dziur, kretowisk… można mu na głowie postawić menażkę z wodą — ani kropla się nie wyleje! Co za żołnierz! Eh, chłopcy, co to byłby za żołnierz! — Szybciej! — wrzasnął Gag. — Ruszaj się, zdechły karaluchu! Dramba zmienił krok. Gag zamrugał oczami — nogi Dramby znikły. Zamiast nóg pod idealnie pionowym tułowiem widać było tylko mgliste migotanie. Tak wygląda śmigło przy wysokich obrotach. Ziemia nie wytrzymała, za gigantem sunęła głęboka bruzda i pojawił się dźwięk — szeleszczący świst powietrza i szmer osiadającej ziemi. Gag ledwie nadążał odwracać głowę i nagle wszystko się skończyło. Dramba stał znowu przed nim w postawie na baczność, ogromny, nieruchomy, otoczony atmosferą chłodu i rześkości. Jakby w ogóle nie biegał. Ta-ak, pomyślał Gag. Takiemu trudno dać szkołę… Ale czy wbiłem mu coś do jego głupiej głowy, czy nie? Trudno, zaryzykuję. Popatrzył na pomnik. To wstrętne, pomyślał. Tu przecież leżą żołnierze… Bohaterscy żołnierze. O co oni walczyli i z kim walczyli, tego dokładnie nie zrozumiałem, ale jak walczyli — to widziałem. Daj Boże nam wszystkim tak walczyć w naszej ostatniej godzinie. Och, nie na darmo pokazał mi Korniej te filmy. Och, nie na darmo… Serce Gaga zmroził przesądny strach. Czyżby ten chytry Korniej już wtedy przewidział tę minutę mego wahania? Niemożliwe, zawracanie głowy, nic nie mógł przewidzieć, mimo wszystko nie jest jednak Panem Bogiem. Po prostu chciał mi delikatnie dać do zrozumienia, z czyimi potomkami mam przyjemność… A oni tu właśnie leżą. Od ilu wieków już tak leżą, a nikt nie zakłócił im spokoju. Gdyby żyli, nie dopuściliby do tego, przepędziliby mnie stąd, aż miło… No dobrze, a gdyby to były szczurojady? Nie, tak czy inaczej to jest wstrętne… A poza tym, głupie gadanie — szczurojady to tchórze, śmierdziele. A to byli żołnierze, na własne oczy widziałem! Tfu, ohyda, aż mnie zemdliło… A gdyby Gepard stał tu obok mnie? Zameldowałbym mu o swojej decyzji — i co on by mi powiedział? Nie wiem. Wiem tylko, że i jego by zemdliło. Każdego by zemdliło, jeśli oczywiście mówimy o człowieku, a nie o worku gówna. Tylko czy to mało jest rzeczy, od których może żołnierza zemdlić? Zeskrobywanie kiszek z szosy to też raczej średnia przyjemność… Nie, kiszki to co innego. A to — symbol. Symbol czci dla poległych. Gag spojrzał na Drambę, Dramba stał w postawie zasadniczej, obojętnie obracając oczami-uszami. A co mi pozostaje do zrobienia? Myśl jest słuszna! Śliska — to prawda! Obrzydliwa — też prawda. Kiedy indziej i komuś innemu sam bym dał w mordę za taki pomysł. Ale co jeszcze mogę zrobić? Może taka okazja już nigdy więcej mi się nie zdarzy. Od razu wszystko będę wiedział: i czego mogę się spodziewać po tym przy głupku, i czy jestem pod obserwacją… Cały sens tego wszystkiego polega właśnie na tym, że to takie obrzydliwe… Tego nikt by nie zniósł, od razu by mnie za rękę złapał, jeżeliby mógł. Dobra, dosyć tych czułości. Nie robię tego dla własnej przyjemności. Nie jestem byle gnidą. Jestem żołnierzem i uprawiam swoje żołnierskie rzemiosło, jak potrafię. Wybaczcie mi, bracia-rycerze. Jeśli możecie. — Szeregowiec Dramba! — powiedział skrzekliwym głosem. — Słucham, master kapral. — Rozkaz! Masz zwalić ten kamień! Wykonać! Zeskoczył na bok, nie czując pod sobą nóg. Gdyby był tu okop, skoczyłby do okopu. – Żywo! — wrzasnął pękniętym głosem. Kiedy otworzył oczy, Dramba stał już pochylony przed obeliskiem. Ogromne ręce-łopaty ześlizgiwały się po granicie i zanurzały w wyschniętej ziemi. Gigantyczne barki drgnęły. Trwało to sekundę. Robot zamarł i Gag nagle zobaczył ze zgrozą, że jego potężne nogi jakby opływają, skracają się w oczach, że to już nie nogi, tylko krótkie, grube, rozpłaszczone u dołu słupy. A potem wzgórze drgnęło. Rozległo się przeraźliwe skrzypienie i płyta ledwie dostrzegalnie pochyliła się. I wtedy Gag nie wytrzymał. — Stój! — wrzasnął. — Przestań! Krzyczał coś jeszcze, nie słysząc już samego siebie, przeklinając po rosyjsku i po alajsku, krzyk ten był już niepotrzebny, świetnie o tym wiedział, ale jednak ciągle jeszcze krzyczał, a Dramba stał przed nim w postawie na „baczność” i powtarzał monotonnie: „Słucham, master kapral, słucham, master kapral”. Potem oprzytomniał. W gardle mu zaschło, miał obolałe całe ciało. Potykając się, obszedł dokoła pomnik, głaszcząc granit drżącymi palcami. Wszystko wyglądało jak przedtem, tylko u samej podstawy pod niezrozumiałym napisem ziały dwie głębokie dziury i Gag gorączkowo zaczął obcasami zgarniać w nie ziemię. Rozdział 5 Przez całą noc nie mogłem zasnąć. Kręciłem się, przewracałem z boku na bok, paliłem, wychodziłem do ogrodu, żeby ochłonąć. Nerwy widocznie po tym wszystkim odmówiły mi posłuszeństwa. Dramba sterczał w kącie i świecił w ciemności. W końcu wypędziłem go — ot, tak sobie, żeby się na kimś odegrać. W głowie kotłowały mi się różne brednie, jakieś obrazy nie mające z tym nic wspólnego, i do tego to paskudne łóżko — już dawno zauważyłem, że ciągle usiłuje się przemienić w takie miękkie legowisko, na jakich tu chyba wszyscy śpią i na dodatek, chytre ścierwo, próbuje mnie ukołysać. Jak niemowlę. Zresztą nie o to chodzi, że nie mogłem zasnąć — ja nawet trzy doby potrafię wytrzymać bez snu i nic mi się nie stanie. Najważniejsze, że nie mogłem myśleć po ludzku. Nic nie kojarzyłem. Osiągnąłem coś wczoraj czy nie osiągnąłem? Mogę ufać Drambie czy nie mogę? Nie wiem. Czy Korniej mnie śledzi, czy nie? Tego też nie wiem. Wczoraj po kolacji zajrzałem do niego. Siedzi w gabinecie przed tymi swoimi ekranami, na każdym ekranie jakaś morda albo i dwie, i rozmawia z tymi wszystkimi mordami. Mnie jakby kto w pysk strzelił. Zobaczyłem siebie na tym wzgórzu, jak histeryzuję i krzyczę, a tymczasem Korniej siedzi sobie tutaj w chłodku, patrzy na to wszystko i chichocze, i nawet może jeszcze telegrafuje do Dramby — nie krępuj się, stary, rób, co ci każą… Nie, ja bym tak nie mógł, to wiem na pewno. Żeby w moich oczach profanowali świętość mego narodu i żebym chichotał na ten widok — nie, tego bym nie zniósł. Ja nie jestem szczurojadem. Ale przecież Korniej też nim nie jest! Na różne szczurojady się napatrzyłem, i na nasze, i na imperatorskie, ale takiego jeszcze nie widziałem. Z drugiej znowu strony — co ja o nim wiem? Karmi mnie, mieszkam u niego… i nic więcej. A jeżeli takie właśnie otrzymał zadanie, jeżeli powiedziano mu — za każdą cenę… Nie wiem, nie wiem. Kiedy wróciłem, początkowo przywitał mnie jak zwykle, potem przyjrzał mi się, coś go zaniepokoiło i zaczął wypytywać, o co chodzi. Wypisz wymaluj, ojciec rodziny. Znowu zełgałem, że mnie głowa boli. Od zapachów stepu. Ale, moim zdaniem, nie uwierzył mi. Oczywiście po sobie nic nie pokazał, ale nie uwierzył. A ja cały wieczór go śledziłem — będzie przesłuchiwał Drambę czy nie. Nie, nie przesłuchiwał. Nawet nie spojrzał w jego stronę… Nieszczęsna moja głowa! Tak przemęczyłem się aż do samego świtu. Kładłem się, wstawałem, biegałem po pokoju, znowu się kładłem, wyglądałem przez okno, łeb wywieszałem do ogrodu i w końcu zmorzyło mnie widocznie, bo usnąłem z głową na parapecie. Obudziłem się cały spocony i od razu usłyszałem to samo ochrypłe miauczenie — mrrau, mrrau, mrrau — jakby samego szatana aniołowie niebiescy dusili gołymi rękami na dnie piekła, i z ogrodu dmuchnęło mi w twarz gorącym, jakby gazowanym wiatrem. Jeszcze oczu jak należy nie otworzyłem, a już siedzę na podłodze, szukam dłonią automatu i wyglądam zza parapetu jak z okopu. I tym razem zobaczyłem, jak to u nich wygląda, od początku do końca. Nad moją okrągłą polanką z prawej strony basenu zapłonął w mroku jasny punkt i od tego punktu w dół i na boki popłynęło rozrzedzone liliowe światełko, na razie przezroczyste, na razie jeszcze widać przez nie krzewy, a światło wciąż płynie i płynie, i oto wypełniło już taki wielki stożek w kształcie laboratoryjnej kolby, i stożek ten zaczyna krzepnąć, twardnieć, stygnąć, matowieć, i oto już stoi na polanie ich gwiazdolot typu Widmo, taki, jaki zobaczyłem pierwszy raz. I cisza. Grobowa. Nawet ptaki umilkły. Nad polaną — szarobłękitne niebo o brzasku, wokół polany — czarne krzaki i drzewa, a na środku — to srebrzyste dziwadło, a ja w żaden sposób nie mogę zdecydować, czy to żywa istota, czy martwy przedmiot. Potem coś cicho trzasnęło, dziwadło rozwarło czarną paszczękę, zadźwięczało, zasyczało i na powierzchnię wyszedł człowiek. To znaczy w pierwszej chwili pomyślałem, że to człowiek — miał ręce, nogi. Głowę też miał. Cały był jakiś czarniawy czy co… może zakopcony, może się poparzył… i uzbrojony po zęby. Takiej broni, chłopcy, jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, ale na pierwszy rzut oka odgadłbym, że to broń. Zwisała mu z obu ramion, u pasa, przy każdym kroku brzęczała i grzechotała. Nie patrzył na boki, tylko ruszył prosto na ganek, jakby był we własnym domu, i szedł jakoś dziwnie, ale nie od razu zorientowałem się, o co chodzi, bo nie mogłem oderwać oczu od jego twarzy. Twarz miał również czarniawą, osmaloną, błyszczącą i świecącą w ciemności. Nagle podniósł obie dłonie i zaczął zdzierać z siebie tę twarz jak maskę, zresztą to chyba rzeczywiście była maska, bo pozbył się jej w kilka sekund i z rozmachem rzucił na ziemię. W tym momencie spociłem się po raz drugi, dlatego że pod tym czymś osmalonym, czarnym i błyszczącym ukazała się następna twarz, i to nie była twarz człowieka — biała, kamienna, beznosa, bezwarga, oczy jak spodki, gorejące. Ja na tę twarz raz tylko spojrzałem i od razu wiedziałem, że po raz drugi tego nie zrobię. Zacząłem patrzeć na jego nogi — jeszcze gorzej. Wiecie, dlaczego szedł tak dziwnie? Po gęstej trawie, po twardej ziemi szedł tak, jak my chodzimy po sypkim piasku albo, powiedzmy, po grzęzawisku — przy każdym kroku zapadał się po kostki. Ziemia nie mogła go utrzymać, ustępowała… Przed gankiem przystanął na sekundę, jednym ruchem strząsnął z siebie całe uzbrojenie. Szczęknęło, zabrzęczało, a on otworzył drzwi — i znowu cisza, pustka. Jak w malignie. I gwiazdolotu już nie ma, jakby go nigdy nie było. Tylko rząd czarnych dziur w ziemi od polany do domu i stos niezwykłej broni przed gankiem. I to wszystko. Miałem okropną ochotę przetrzeć oczy, uszczypnąć się w udo i tak dalej, ale nic podobnego nie zrobiłem. Przecież jestem, chłopcy, Walecznym Kotem. Wszystkie te majaki uznałem za niebyłe. Nie po raz pierwszy… I tylko jedno pozostawiłem w świadomości — broń! Po raz pierwszy zobaczyłem tutaj broń. Nawet się nie ubrałem, tak jak stałem, w samych slipkach, wyskoczyłem z pierwszego piętra przez okno. Spadła obfita rosa, momentalnie zmoczyłem sobie nogi i wstrząsnął mną dreszcz, nie wiem, czy przez tę wilgoć, czy z nerwów. Przykucnąłem koło ganku i zacząłem nasłuchiwać. Cisza, normalna cisza, jak zwykle o świcie. Ptaki zaświergotały, obudził się jakiś świerszcz. Nie to było dla mnie ważne, chciałem po prostu usłyszeć jakieś głosy. Nie, żadnych głosów nie słychać. W tym domu zawsze tak jest, kiedy powinno być cicho — coś gada, mamrocze, kłóci się i nie wiadomo kto to taki, ponieważ Kornieja w domu nie ma, gdzieś się włóczy, załatwia swoje diabelskie sprawy. A kiedy, jak na przykład teraz, ludzie, nawet jeżeli to nie są całkiem ludzie, powinni się witać, klepać po ramionach, mówić coś tam powitalnego — nie, wtedy tu będzie cicho. Jak w grobie. Zresztą nieważne… A więc siedzę sobie w kucki, patrzę na te fidrygałki, które leżą przede mną, nawet na oko widać, że są ciężkie, wypolerowane, dobrze nasmarowane, niezawodne. Nigdy takich nie widziałem: ani na obrazkach, ani w kinie. Ogromną muszą mieć siłę rażenia, szkoda tylko, że nie wiem, z której strony do nich przystąpić, co nacisnąć, za co trzymać. Mówiąc szczerze, nawet strach ich dotknąć — może tak łupnąć, że nie będzie co zbierać. Jednym słowem, straciłem głowę i to było fatalne, bo w gruncie rzeczy należało złapać, co popadnie, i zwiewać. No, weź się w garść, Gag! I to szybko! Powiedzmy, ten drobiazg — jest lufa, wprawdzie zamknięta jakimś szkiełkiem, za to jest także coś w rodzaju kolby, dwa płaskie magazynki sterczą po obu stronach lufy… Wystarczy. Nie mam już ani chwili. Później się zorientuję. Wyciągnąłem rękę i ostrożnie ująłem kolbę. I wtedy stało się coś dziwnego. Biorę więc toto za kolbę. Ciepła, szorstka. Zacisnąłem palce. Ciągnę do siebie. Delikatnie, żeby nie zrobić hałasu. Nawet poczułem już ciężar. A w dłoni — pusto. Siedzę jak głupi, patrzę na pustą dłoń, a spluwa jak leżała na stopniach, tak leży. Z rozpędu złapałem ją w poprzek — i znowu metal pod palcami twardy, ciężki. Szarpnąłem — znowu nic. Miałem ochotę zawyć na cały głos. Z trudem się opanowałem. Spojrzałem na rękę — na palcach smar. Wytarłem dłoń o trawę, wstałem. Rozczarowanie, oczywiście, straszliwe. Wszystko przewidzieli, obliczyli, wzięli pod uwagę. Przeskoczyłem przez ten stos bezużytecznego żelastwa i wszedłem do domu. Widzę — w hallu, w kącie, sterczy Dramba. Zastrzygł tymi swoimi uszami, gapi się na mnie, a ja nawet patrzeć na niego nie mogę bez obrzydzenia, już chciałem iść do siebie na górę, kiedy nagle przyszło mi do głowy — a co, jeśli… W końcu czy to nie wszystko jedno, w czyich rękach będzie broń, w moich czy tego przygłupa? — Szeregowiec Dramba — powiedziałem cicho. — Słucham, master kapral — odpowiedział jak należy. — Chodź ze mną. Wyszliśmy z powrotem na ganek. Broń leży jak leżała. — Podaj mi tę, z brzegu — mówię. — Tylko ostrożnie. — Nie zrozumiałem, master kapral — odpowiada ten bałwan. — Czego nie zrozumiałeś? — Nie zrozumiałem, co konkretnie mam podać. Żeby cię pokręciło! Skąd ja mogę wiedzieć, jak to się nazywa? — Jak nazywają się te przedmioty? — pytam go. Dramba popracował uszami i raportuje: — Trawa, master kapral. Stopnie… — A na stopniach? — pytam i czuję, jak mi ciarki przechodzą po grzbiecie. — Na stopniach jest kurz, master kapral. — I co jeszcze? Po raz pierwszy Dramba nie odpowiedział natychmiast. Długo milczał. Coś mu widocznie zacięło się w głowie jak i mnie. — Jeszcze na stopniach znajdują się rzeczy następujące: master kapral, szeregowiec Dramba, cztery mrówki… — znowu przerwał na chwilę. — A także wszelkie możliwe mikroorganizmy. On ich nie widział! Rozumiecie? Nie widział! Mikroorganizmy widział, a tego metrowego żelastwa nie wolno mu było widzieć. Jemu nie wolno go było widzieć, a mnie — brać. Wszystko, wszystko przewidzieli! I wtedy ze złości, bezmyślnie kopnąłem bosą nogą w największą rurę, która leżała na ganku. Zawyłem, wybiłem sobie palec i jeszcze złamałem paznokieć. A żelazo jak leżało, tak nadal spokojnie leży. Koniec. To była ostatnia kropla. Pokuśtykałem do siebie, zgrzytam zębami, pięści zaciskam, prawie płaczę. Przyszedłem, uwaliłem się na łóżko i taka mnie rozpacz ogarnęła, jakiej nie pamiętam od tego dnia, kiedy pojechałem w odwiedziny do domu i zobaczyłem, że nie tylko domu mojego nie ma, ale w ogóle całego kwartału, leży kupa wypalonej cegły zasnuta dymem. Wydało mi się, że nie nadaję się już do niczego, że nic tu nie potrafię zdziałać w tym sytym i przemądrzałym świecie, w którym każdy mój krok jest przewidziany i wyliczony na sto lat naprzód, i zupełnie możliwe, że każde moje działanie, każdy postępek, który dopiero zamierzam wykonać, jest im z góry znany i już wiedzą, jak mi go uniemożliwić albo też jak go obrócić na swoją korzyść. Żeby jakoś rozpędzić mroczne myśli, zacząłem wspominać najcudowniejszy, najszczęśliwszy moment w moim życiu i przypomniałem sobie ten mroźny słoneczny dzień, słupy dymu sięgające zielonego nieba, trzask płomieni pożerających ruiny, szary od sadzy śnieg na placu, zesztywniałe trupy, rozbity miotacz rakiet w ogromnym leju… a Herzog idzie wzdłuż naszego szeregu, jeszcze nie zdążyliśmy ochłonąć, jeszcze pot zalewa nam oczy, lufa automatu jeszcze parzy palce, a on idzie, ciężko wsparty na ramieniu adiutanta, i skrzypi śnieg pod jego miękkimi czerwonymi butami. I każdemu z nas uważnie zagląda w oczy i mówi niegłośno słowa wdzięczności i pochwały. A potem zatrzymał się. Przede mną. I Gepard, którego nie widziałem — nikogo nie widziałem oprócz Herzoga — wymienił moje imię, a Herzog położył mi rękę na ramieniu, przez czas jakiś patrzył mi w oczy, twarz miał żółtą ze zmęczenia, przeoraną głębokim i bruzdami, a nie gładką jak na portretach, powieki zaczerwienione. Jego dolna, źle ogolona szczęka poruszała się rytmicznie. Ciągle trzymając rękę na moim ramieniu, uniósł lewą dłoń, pstryknął palcami i adiutant pośpiesznie włożył w te palce czarną kostkę, a ja ciągle jeszcze nie wierzyłem swojemu szczęściu, nie mogłem uwierzyć, ale Herzog powiedział niskim ochrypłym głosem: „Otwórz paszczę, Kocie…” Zmrużyłem oczy i z całej mocy otworzyłem usta, poczułem na języku coś suchego i szorstkiego i zacząłem żuć. Włosy stanęły mi dęba pod hełmem, z oczu popłynęły łzy. To był prywatny jego wysokości tytoń do żucia, z wapnem i suszoną gorczycą, a Herzog klepał mnie po ramieniu i mówił ze wzruszeniem: „O, ci smarkacze! Moi wierni, niezwyciężeni smarkacze!” I nagle złapałem się na tym, że uśmiecham się od ucha do ucha. Nieee, jeszcze nie wszystko skończone. Wierni, niezwyciężeni smarkacze nie zawiodą. Tam nie zawiedli, nie zawiodą i tutaj. Przewróciłem się na bok, zasnąłem, i tak skończyła się moja przygoda. Ta się skończyła, za to zaczęły się następne, ponieważ nasz cichy domek nagle ożył. Jak było dotąd? Zjemy z Korniejem śniadanie, dwadzieścia minut pogadamy o tym i owym i koniec, aż do obiadu jestem sam. Chcę — to śpię, chcę — czytam książki, chcę — słucham głosów. A teraz nie wiem, kto wsadził kij w to gniazdo żmij, może urlopy pokończyli, dość że ciasno zrobiło się w naszym domu. A zaczęło się tak, że wybrałem się do tamtego korytarza zobaczyć, jak tam z moją korespondencją. Mówiąc szczerze, nie miałem wielkiej nadziei, a tymczasem jest! Odpowiedział mój matematyk. Dokładnie pod moim pytaniem, takimi jak poprzednio starannymi literami ktoś wykaligrafował; „W piekle są twoi przyjaciele”. Masz ci los! Co to ma znaczyć? „Kim jesteś, przyjacielu?” — „W piekle są twoi przyjaciele”. To znaczy, że jest ich kilku… Więc dlaczego nic o sobie nie piszą? Boją się. I dlaczego w piekle? Normalny człowiek rzeczywiście nie czuje się tu najlepiej, ale żeby aż piekło?… Spojrzałem na te pomalowane drzwi. Może tam jest więzienie? Albo coś jeszcze gorszego? No i dlaczego nie napisaliście czegoś z sensem? Ta-ak, ten korytarz trzeba wziąć pod obserwację… Ale to potem, a co teraz napisać? Żeby od razu wszystko o mnie wiedzieli… Do diabła, nic nie kapuję w matematyce. Może w tym wzorze wszystko jest tylko zaszyfrowane? Najlepiej napiszę, kto ja jestem, żeby wiedzieli, z kim mają do czynienia i co w razie czego potrafię. Napiszę im… Wyciągnąłem ogryzek ołówka, który nosiłem przy sobie na wszelki wypadek, i wyskrobałem drukowanymi literami: „Waleczny Kot pojmuje wszystko w lot”. Spodobało mi się to, co wykombinowałem. Każdy zrozumie, że Kot to ja, że jestem w dobrej formie i gotów do czynu. Tych spadochroniarzy to ja mam gdzieś, tutaj nic mi nie zrobią. A jeżeli to jest pułapka i tę korespondencję wymyślił Korniej — no to cóż, nic nadzwyczajnego przecież nie napisałem… Dobra. Korytarz będziemy mieli na oku. A teraz najwyższy czas zobaczyć, co tam u nich jest za tymi drzwiami. Niewiele myśląc, nacisnąłem klamkę. Otworzyły się. Myślałem, że tam będzie pokój albo korytarz, ostatecznie schody… no co ludzie mają za drzwiami?… A więc tam niczego podobnego nie było. Tam była komora. Trzy na trzy. Ściany czarne, matowe. W najdalszej sterczy czerwony guzik. I to wszystko. Nic więcej tam nie było. Na ten widok od razu odechciało mi się tam wchodzić. Pies z nimi tańcował, myślę, czego ja szukam w tym grobowcu, co to, czerwonych guzików nie widziałem? Stoję niezdecydowany i nagle słyszę za plecami jakieś głosy. Blisko. Można powiedzieć — tuż obok. No, myślę, zdaje się, że wpadłem. Zatrzasnąłem drzwi, zaciskam zęby i robię w tył zwrot. Pierwszego zbić z nóg i do ogrodu, niech potem szukają wiatru w polu. Ale okazało się, że to nie spadochroniarze. Zza rogu skręca w korytarz jakiś człowiek z wózkiem, z taką platformą na kółkach. Wsadziłem ręce w kieszenie i odpowiednio leniwym krokiem ruszyłem mu na spotkanie. Korytarz jest szeroki, możemy się spokojnie wyminąć. A on już nadjeżdża z tym swoim wózkiem. Spojrzałem na niego — o, mleko jaszczurcze! — czarny! W pierwszej chwili miałem wrażenie, że nie ma głowy w ogóle, potem oczywiście lepiej się przyjrzałem — i widzę — jest głowa. Tylko że czarna. To znaczy — cała czarna! Nie tylko włosy, ale i policzki, uszy, czoło, a wargi czerwone, grube, białka oczu błyskają i zęby też… Z jakiej planety go tu przyniosło? Przywarłem do ściany, ze wszystkich sił ustępuję mu z drogi — przechodź, byle prędzej, i tylko mnie nie zaczepiaj… Nic z tego. Naturalnie zatrzymuje się obok razem z wózkiem, oślepia mnie swoimi oczami i zębami i chrapliwym głosem mówi: — Moim zdaniem, to typowy Alajczyk… Przełknąłem ślinę, kiwam głową. — Tak jest — mówię — jestem Alajczykiem. Wtedy ten czarny zaczyna ze mną rozmawiać po alajsku, ale już nie ochrypłym basem, tylko przyjemnym normalnym głosem — tenorem, a może nawet barytonem. — Zapewne — mówi — jesteś Gag, Waleczny Kot. — Tak jest — odpowiadam. — Wracasz teraz z Centrum? — pyta. No i co ja mu mam odpowiedzieć? — Melduję posłusznie, że nie — mówię — ja tylko tak… Już przyjrzałem mu się dokładniej i widzę, że to człowiek jak człowiek. No to co, że czarny? U nas na wyspach żyją błękitni i nikt im tego nie wypomina. Ubrany jest normalnie, jak wszyscy tutaj — krótkie spodnie i koszula na wierzch. Tyle że jest czarny. Cały. — Szukasz Kornieja? — pyta. Życzliwie pyta. Zupełnie jak Korniej. — Wyglądasz nie najlepiej — dodaje. — Nic mi nie jest — odpowiadam z irytacją. — Po prostu spociłem się. Bardzo tu u was gorąco. — A-a… No to zdejmij mundur, po co w nim butwiejesz… A Kornieja na razie lepiej nie szukaj. Korniej jest teraz bardzo zapracowany… Mówi po alajsku czysto, gramatycznie i wymowę ma znakomitą, z przydechem. Fajnie mówi. Coś tam jeszcze opowiada o Kornieju, gdzie jest teraz i czym się obecnie zajmuje, a ja ciągle patrzę na ten wózek i, uczciwie powiem wam, chłopcy, że już nic z tego, co on tam gada, nie słyszę. A więc tak — wózek jak wózek, nie o wózek chodzi. A na tym wózku leży ogromny, niby skórzany worek. Skórzany, z wierzchu jakby posmarowany oliwą, brązowy, taki mniej więcej jak kurtki wojsk pancernych. Od góry gładki, bez jednej zmarszczki, a od spodu jakiś taki pomięty, cały w fałdach i bruzdach. I tam właśnie w tych bruzdach i fałdach zauważyłem jakiś ruch. W pierwszej chwili pomyślałem, że mi się wydawało. Potem… Jednym słowem, tam było oko. Niech ja skonem, to było oko. Powolutku rozsunęła się tam jakaś składka i spojrzało na mnie wielkie okrągłe ciemne oko. Smutne i uważne. Nie, chłopcy, niepotrzebnie wybrałem się dzisiaj na ten korytarz. Naturalnie Waleczny Kot jest sam w sobie jednostką bojową i tak dalej, ale o takich spotkaniach nie ma mowy w żadnym regulaminie… Stoję, trzymam się ściany i powtarzam jak głupi: „Tak jest… Tak jest…” A zarazem myślę — zabierz to stąd, na miłość boską, no, czego tu stoisz? I zrozumiał mój czarny, zrozumiał, że powinienem odpocząć. I mówi chrapliwym basem: — Przywykaj, Gag, przywykaj… Idziemy, Jonatanie. A następnie po alajsku normalnym głosem: — No, bywaj zdrów, bracie-rycerzu… Aleś pozieleniał… Nic się nie bój, Waleczny Kocie! Nie jesteś w dżungli… — Tak jest — mówię po raz sto ósmy. Błysnął zębami na pożegnanie i razem ze swoim wózkiem ruszył dalej. Spojrzałem jeszcze raz — mleko jaszczurcze! Wózek toczy się sam, a czarny idzie obok, oddzielnie, i już znowu słychać głosy — jeden, znaczy się, ten chrapliwy bas, i drugi normalny, ale rozmawiają już w jakimś niezrozumiałym języku. Na łopatkach czarnego widzę napis GIGANDA. Miłe spotkanie, co? Jeszcze jedno takie spotkanie i zacznę się chować we własne buty. „Przywykaj, Gag, przywykaj”. Nie wiem, być może, kiedyś przywyknę, ale w ciągu najbliższych trzydziestu lat nie zobaczycie mnie w tym korytarzu, choćbyście mi złote góry obiecywali. Zobaczyłem jeszcze, jak zniknęli w tym grobowcu, zatrzasnęli za sobą drzwi, i odszedłem. Trzymając się ściany. I od tego właśnie dnia zrobiło się w naszym domu trochę ciasno. Całe tłumy. Z zero-kabiny wychodzi po dwóch, po trzech. Nocami, a szczególnie nad ranem bez przerwy miauczą widma. Niektóre wypadają wprost z nieba, jedno trafiło w basen, kiedy się rano kąpałem, też mi dostarczyło mocnych wrażeń. I wszyscy do Kornieja, wszyscy gadają w różnych językach, wszyscy mają jakieś sprawy, i oczywiście nadzwyczaj pilne. Wchodzą do hallu — gadają. Do jadalni, żeby się pożywić — siedzą po dwóch, po trzech, jedzą i oczywiście gadają. I co ciekawe — jedni zjedzą, zaraz przychodzą następni, nie wiadomo skąd… nie mogłem spokojnie na to patrzeć — ile to się jedzenia marnuje, żeby chociaż przynosili coś ze sobą, ale gdzież tam… Czy oni naprawdę nie rozumieją, że dla wszystkich się nie nastarczy? Wstydu nie mają, tyle wam powiem. Co prawda, trzeba im oddać sprawiedliwość, nie zauważyłem więcej worków z oczami. Były wprawdzie dość przerażające egzemplarze, ale żeby całkiem worki, nie, to się więcej nie powtórzyło. Dobre i to. Dzień wytrzymałem, dwa wytrzymałem, a potem, powiem wam szczerze, po prostu uciekłem przed tym najściem. Biorę z rana Drambę — i nad stawy, piętnaście kilometrów od tego zajazdu. Znalazłem tam stawy, cudowne miejsce, sitowie, chłód, zatrzęsienie kaczek… Oczywiście, być może, postąpiłem małodusznie. Zapewne powinienem się kręcić wśród nich, podsłuchiwać, podglądać, zapamiętywać. Ale, chłopcy, przecież robiłem, co mogłem. Siadam gdzieś w kącie, nadstawiam uszu, gęba sama mi się otwiera — ni cholery nie rozumiem. Gadają w niezrozumiałych językach, rysują jakieś krzywe, rozwijają jeden drugiemu przed nosem rulony niebieskiego papieru, raz nawet powiesili mapę imperium, bitą godzinę wodzili po niej palcami — wydawałoby się, co może być prostszego niż mapa, ale ja i tak nie połapałem się, o co im szło, czego chcieli od siebie. Jedno tylko zrozumiałem, chłopcy — coś tam u nas się stało albo za chwilę się stanie. Dlatego to żmijowisko tak się kłębi. Krótko mówiąc, postanowiłem oddać inicjatywę w ręce przeciwnika. Zorientować się w sytuacji nie potrafię, przeszkodzić im w żaden sposób nie mogę i jedyny wniosek, do którego doszedłem, był następujący — jeśli oni mnie tu trzymają, to znaczy, że jestem im do czegoś potrzebny i cokolwiek by to było, wcześniej czy później przyjdą z tym do mnie. Wtedy zobaczymy co i jak. A na razie będę siedział nad stawem, będę musztrował Drambę i czekał — a nuż coś się wydarzy. I rzeczywiście wydarzyło się. Idę sobie pewnego razu na śniadanie. Patrzę, siedzi przy stole Korniej. W dodatku sam. W ciągu ostatnich dni rzadko go widywałem, zresztą zawsze było koło niego pełno. A teraz siedzi samotnie i pije mleko. No więc przywitałem się, siadam naprzeciwko. I jakoś dziwnie mi się zrobiło, jakbym się za nim stęsknił czy co? Prawdopodobnie wszystkiemu winna była jego twarz. Jednak strasznie sympatyczną ma twarz. Jest w niej coś bardzo męskiego i jednocześnie niezmiernie dziecinnego. Jednym słowem, to jest twarz człowieka, który nie ukrywa swoich myśli. Takiemu człowiekowi nie chcesz wierzyć, a wierzysz. Rozmawiam z nim i cały czas myślę — uważaj, Kot, on w żaden sposób nie może być twoim przyjacielem, a kto nie jest przyjacielem, ten jest wrogiem. I wtedy Korniej nagle mówi ni z tego, ni z owego: — Gag, dlaczego nigdy mnie o nic nie pytasz? Masz babo placek — o nic go nie pytam. A jak mogę go pytać o cokolwiek, skoro go całymi dniami nie widuję? I taką poczułem gorycz, taką miałem ochotę mu odpowiedzieć wprost: „A dlatego, mój podstępny przyjacielu, żeby nie wysłuchiwać twoich łgarstw”. Ale oczywiście nie powiedziałem tego. Wymamrotałem tylko: — Jak to nie pytam? Pytam… — Widzisz — mówi takim tonem, jakby się przede mną tłumaczył — ja nie mogę ci robić wykładów. Po pierwsze, nie mam na to czasu, sam widzisz. A po drugie wykłady, moim zdaniem, są okropnie nudne. Co może być ciekawego w wysłuchiwaniu odpowiedzi na pytania, których nie zadałeś? A może jesteś innego zdania? Stropiłem się, wymruczałem coś, czego sam nie zrozumiałem, i w tym momencie ładuje się do nas dwóch facetów, a za nimi trzeci. Wszyscy trzej błyszczą, jakby ich świeżo wyczyścili kredą. Wspólnymi siłami dźwigają maleńkie okrągłe pudełeczko i z tym pudełeczkiem prosto do Kornieja. — To ona? — pyta Korniej, wstając na ich spotkanie. — Ona — odpowiadają nieomal chórem i milkną. Już dawno zauważyłem, że przy Kornieju nie gadają jeden przez drugiego. Przy nim zachowują się przyzwoicie. Należy sądzić, że Korniej nie lubi żartować. Tak. Jem coś w rodzaju ryby, zapijam gorącą lurą, a Korniej bierze to pudełeczko w dwa palce, otwiera je ostrożnie i wyjmuje wąską czerwoną wstążeczkę. Tamci trzej przestali oddychać. Cisza, słychać tylko jak ktoś rozmawia w sąsiednim pokoju. Korniej dokładnie obejrzał tę czerwoną wstążeczkę, zwyczajnie i pod światło — a potem powiedział niegłośno: — Brawo. Zróbcie kopie i rozdajcie.” I wyszedł z jadalni. Dopiero przy samych drzwiach przypomniał sobie o mnie, odwrócił się i powiedział: — Przepraszam cię, Gag. Nic nie mogę poradzić. Wzruszyłem tylko ramionami — co mi tam… proszę bardzo! Dwaj z tamtej trójki pobiegli za Korniejem, a trzeci został i starannie ułożył tę wstążeczkę z powrotem w pudełku. Siedzę wściekły, nie lubię jeść przy obcych. Ale tamten jakby nie zwracał na mnie uwagi. Idzie przez cały pokój do kąta, w którym stoi jakaś szafa nie szafa, kufer nie kufer… jednym słowem, skrzynia postawiona na sztorc. Widziałem tę skrzynię ze sto razy i nie zwracałem na nią uwagi. A tamten podchodzi do niej, odsuwa do góry coś w rodzaju żaluzji i w ściance skrzyni odsłania się nisza. Stawia w tej niszy pudełko i opuszcza żaluzję. Słychać krótkie buczenie i na skrzyni zapala się żółte światło. Facet znowu podnosi żaluzję i w tym momencie, chłopcy, przestałem jeść. Bo widzę, że w niszy leżą już dwa pudełka. Facet znowu opuszcza żaluzję, znowu zapala się żółte oko, podnosi żaluzję — i już są cztery pudełka. Facet nic, tylko dalej trzaska. Siedzę, mrugam oczami, a on żaluzję w górę, w dół, buczenie, żółte oko, w górę, w dół… I po minucie cała nisza pełna była pudełek. Wygarnął je stamtąd, upchał po kieszeniach, zrobił do mnie oko i wybiegł. Znowu nic nie zrozumiałem. Zresztą nikt normalny by nie zrozumiał. Ale jedno zrozumiałem — to dopiero maszyna! Wstałem — i do tej skrzynki. Obejrzałem ją ze wszystkich stron, nawet spróbowałem zajrzeć do środka od tyłu, ale głowa mi nie wlazła, tylko ucho sobie przygniotłem. Dobra. Żaluzja jest podniesiona i nisza świeci mi w oczy. Mleko jaszczurcze! Rozejrzałem się i złapałem ze stołu zmiętą serwetkę. Ugniotłem ją w kulkę i rzuciłem w niszę — z daleka rzuciłem na wszelki wypadek. Nic się nie dzieje, wszystko gra. Leży sobie spokojnie. A więc ostrożnie pociągnąłem żaluzję w dół. Poszło lekko, jakby sama z siebie! Pstryk! I, jak należy, zabuczało, zapłonęło żółte światło. No, trzymaj się, Kocie! Podniosłem żaluzję do góry. Tak jest. Dwie kulki papieru. Ostrożnie wygrzebałem je z niszy widelcem, patrzę — identyczne. Jak dwie krople wody! Nie do odróżnienia. Patrzyłem na nie i tak, i owak, pod światło, nawet je powąchałem, jak kto głupi… Identyczne. Rozumiecie, co to znaczy? Jedna złota dziesiątka i za pięć minut jestem milionerem. Zacząłem szukać po kieszeniach. No, jeśli nawet nie złoto, to chociażby miedziak… Nie mam nawet miedziaka. I wtedy namacałem swój jedyny nabój. Banalny nabój, kaliber osiem dziesięć. Nie, nawet w tej chwili jeszcze nie całkiem kojarzyłem, o co tu chodzi. Po prostu pomyślałem — skoro już nie mam pieniędzy, to chociaż zrobię trochę naboi, one też są coś warte. I dopiero kiedy szesnaście naboi błysnęło miedzią, dopiero wtedy do mnie dotarło — szesnaście naboi to przecież pełny magazynek. Pełny magazynek, chłopcy! Stoję przed tą skrzynią, patrzę na swoje naboje i bardzo interesujące myśli przychodzą mi do głowy. Takie interesujące, że natychmiast rozejrzałem się dokoła, czy ktoś nie podgląda lub nie podsłuchuje. Niezłą maszynę sobie wymyślili, szkoda słów. Pożyteczną. Wiele różnych rzeczy u nich widziałem, ale taką pożyteczną dopiero po raz drugi (pierwsza to Dramba, rzecz jasna). No cóż, serdeczne dzięki. Zebrałem naboje, wsypałem je do kieszeni kurtki, obciągnęły mi kieszeń, i wtedy poczułem, chłopcy, że nareszcie jakieś światełko zamajaczyło z daleka. Używałem tej maszyny potem jeszcze nieraz. Powolutku uzupełniałem zapas amunicji; zgubiłem guzik — na wszelki wypadek zrobiłem sobie dwa komplety mundurowych guzików, no i jeszcze parę drobiazgów. Początkowo bardzo uważałem, ale potem zrobiłem się zupełnie bezczelny — dwa kroki ode mnie siedzą przy stole i jedzą, a ja stoję przy skrzynce i trzaskam żaluzją. Żeby chociaż ktoś kiedyś zwrócił na mnie uwagę! Niefrasobliwi ludzie, pojęcia nie mam, w jaki sposób zamierzają rządzić naszą planetą przy takiej niefrasobliwości. Przecież ich u nas scyzorykami pokroją na plasterki. Przecież ja sam jeden mógłbym na ich oczach skopiować wszystkie tutejsze tajne dokumenty… Gdyby tu w ogóle były jakieś dokumenty… Przecież oni na mnie w ogóle nie zwracają uwagi. Chcesz podsłuchiwać — podsłuchuj, chcesz podglądać — podglądaj… Czasem ktoś spojrzy z roztargnieniem, uśmiechnie się i znowu wraca do rozmowy. To mi nawet ubliża, mleko jaszczurcze! Nie jestem byle gówniarzem. Jestem Walecznym Kotem jego wysokości, a nie jakimś tam gnojkiem, lepsi od tych tutaj schodzili przede mną z trotuaru na jezdnię, jeszcze czapki zdejmowali… Wprawdzie niecodziennie zdejmowali, tylko w dniach imienin Herzoga, ale to wszystko jedno. Miałem straszną ochotę stanąć kiedyś w drzwiach i krzyknąć po gepardowsku: „Ba-aczność! Nie mrugać ślepiami, karalusze bękarty!” Ale by się zakłębiło. Potem oczywiście zabroniłem sobie myślenia na takie tematy. Nie mam prawa uchybiać swojej godności. Nawet w myśli. Niech wszystko idzie swoją koleją. Tak czy inaczej ja jeden nie postawię ich wszystkich na baczność. Zresztą nie to jest moim zadaniem… Mój Korniej przez te dni umęczył się ze szczętem. Nie dość, że musiał regulować tę ich nieustanną gadaninę, to jeszcze zwaliły się na niego kłopoty osobiste. Wszystkiego oczywiście nie wiem, ale kiedyś wróciłem wieczorem znad stawów zmęczony, spocony, nogi bolą, tylko by się wykąpać i uwalić w trawie pod krzakami, gdzie mnie nikt nie widzi, a skąd ja widzę wszystkich. To znaczy, mówiąc otwarcie, nie bardzo było na kogo patrzeć — ci, którzy zostali, ciągle siedzieli w gabinecie Kornieja na kolejnej naradzie, a w ogrodzie było pusto. Aż nagle otwierają się drzwi zero-kabiny i wychodzi z niej człowiek, którego do tej pory nigdy tu nie widziałem. Po pierwsze, jest ubrany. Ci nasi przeważnie chodzą w kombinezonach albo w takich kolorowych koszulkach z napisami na plecach. A ten — nawet nie wiem, jak to określić. To, co ma na sobie, jest jakieś takie godne, wzbudzające szacunek. Szary materiał, rozumiecie? Pierwsza klasa, i od razu widać, że nie każdy sobie może na coś takiego pozwolić. Arystokrata. Po drugie — twarz. Tego to już zupełnie nie potrafię wyjaśnić. No, włosy czarne, oczy niebieskie — zresztą nie o to chodzi. Czymś przypominał mi tego rumianego doktora, który mnie wyleczył, chociaż ten tutaj wcale nie był rumiany, a już w żadnym razie dobroduszny. Podobny wyraz twarzy czy co? U naszych takiego nie widywałem, nasi są albo weseli, albo zatroskani, a ten… Nie, nie umiem opowiedzieć. Krótko mówiąc, wyszedł z kabiny, przemaszerował obok mnie takim zdecydowanym krokiem i — do domu. Słyszę — gadanina w gabinecie z miejsca ucichła. Kto to taki do nas przybył, myślę. Ktoś z samej góry? W cywilu? Okropnie mnie to zainteresowało. Dobrze byłoby, myślę, porwać takiego. Jako zakładnika. Wielkich rzeczy można by dokonać… I zacząłem sobie wyobrażać ze wszystkimi szczegółami, jak się do tego zabieram, fantazja, widać, mnie poniosła. Potem opamiętałem się. W gabinecie znowu gadają i na ganek wychodzi dwóch — Korniej i ten arystokrata. Schodzą ze stopni i idą powoli ścieżką obok siebie z powrotem do zero-kabiny. W milczeniu. Arystokrata ma kamienną twarz, trzyma się prosto i głowę zadarł do góry. Generał, chociaż taki młody. A mój Korniej zwiesił głowę, patrzy pod nogi i gryzie wargi. Zdenerwowany. Tylko zdążyłem pomyśleć, że są mocni i na Kornieja, kiedy obaj przystanęli niedaleko mnie i Korniej mówi: — No cóż… dziękuję ci, że przyszedłeś. Arystokrata milczy. Tylko lekko poruszył ramionami, ale patrzy w bok. — Wiesz, że zawsze się cieszę, kiedy cię widzę — mówi Korniej. — Choćby przelotnie, tak jak teraz. Wszystko rozumiem, wiem, jaki jesteś zajęty… — Przestań — mówi arystokrata z irytacją. — Przestań. Lepiej się pożegnajmy. — Dobrze — mówi Korniej. I z taką pokorą to powiedział, że aż mi ciarki przeszły po skórze. — I jeszcze jedno — mówi arystokrata. Twardo tak mówi, nieprzyjemnie. — Teraz mnie długo nie będzie. Matka zostaje sama. Żądam od ciebie, żebyś przestał ją męczyć. Do tej pory nie mówiłem o tym, bo do tej pory byłem przy niej i… Jednym słowem, rób, co chcesz, tylko przestań ją męczyć! Korniej coś powiedział, prawie wyszeptał — tak cicho, że nie dosłyszałem jego słów. — Możesz! — mówi arystokrata z naciskiem. — Możesz wyjechać, możesz zniknąć… Te wszystkie… Te wszystkie twoje prace… Z jakiej racji uważasz je za cenniejsze od jej szczęścia? — To są zupełnie różne sprawy — mówi Korniej z jakąś cichą rozpaczą. — Po prostu ty tego nie rozumiesz, Andrzeju… Omal nie wyskoczyłem z krzaków. Przecież jasne — to nie jest żaden zwierzchnik ani generał. To przecież jego syn, nawet są podobni! — Ja nie mogę wyjechać — mówi dalej Korniej. — I nie mogę zniknąć. To nic nie zmieni. Wyobrażasz sobie, że co z oczu, to i z serca? To nie tak. Spróbuj zrozumieć, że tu nic nie można zrobić. Taki jest nasz los. Rozumiesz? Los. Andrzej zadarł głowę, popatrzył na ojca wyniośle, jakby chciał na niego splunąć, ale nagle jego arystokratyczna twarz zadrżała żałośnie — jeszcze moment i się rozpłacze, potem jakoś niezgrabnie machnął ręką i już bez słowa pobiegł w stronę zero-kabiny. — Uważaj na siebie! — zawołał za nim Korniej, ale Andrzeja już nie było. Wtedy Korniej zawrócił i poszedł do domu. Chwilę postał na ganku, na pewno co najmniej minutę tak stał, jakby zbierał siły i myśli, potem wyprostował ramiona i wtedy dopiero przekroczył próg. Takie buty. Naskoczyli na człowieka. I ta żona, i ten syn — oboje są dobrzy. I czego naskakują? Niezrozumiałe, czego mogą od niego chcieć. Dobra, to nie mój interes. Tylko że mi go żal. Ja bym, oczywiście, na miejscu Kornieja zdrowo przyłożył temu synkowi, żeby się nie wtrącał, gdzie nie trzeba, i w ogóle nie podskakiwał, ale Korniej na takiego nie wygląda. To znaczy, nie wygląda na takiego, co komuś przyłoży… choć mógłby przyłożyć, moim zdaniem, każdemu, jest silny i niebywale zwinny, widziałem, jak się kiedyś mocowali po kąpieli w basenie — Korniej, a przeciwko niemu trzech tych jego… no, oficerów czy jak… Jak on nimi rzucał! Aż przyjemnie było popatrzeć. Tak, jeżeli chodzi o przyłożenie, to możecie być spokojni. Ale rzecz w tym, że on chyba tylko w absolutnie krytycznej sytuacji może komuś dać w ucho… nie to, że w ucho, ale nawet ostrzejszego słowa od niego nie usłyszycie… Chociaż, z drugiej strony, był jeden taki wypadek… Kiedyś wszedłem do jego gabinetu, już nie pamiętam po co. Może po książkę, może po taśmę do projektora. Jednym słowem, padał tego dnia deszcz. Wchodzę i nagle znalazłem się w zupełnych ciemnościach. Nawet pomyślałem, że zabłądziłem. Nie było jeszcze wypadku, żebym w tym domu w biały dzień trafił do ciemnego pomieszczenia. Może niechcący wlazłem do jakiejś komórki? I nagle stamtąd, z tej ciemności, słyszę głos Kornieja: — Puśćcie to jeszcze raz od samego początku… Wtedy zrobiłem krok naprzód. Ściana się za mną zaciągnęła i zapadła kompletna ciemność, jak w czasie nocnego strzelania. Wyciągnąłem ręce przed siebie, żeby nie rąbnąć o coś, zrobiłem może dwa kroki i zaplątałem się w jakiś materiał. Aż się wzdrygnąłem. Co to znowu za materiał? Skąd on tu, w gabinecie? Nigdy przedtem czegoś takiego tutaj nie było. Nagle słyszę głosy, a jak te głosy usłyszałem, na śmierć zapomniałem o wszystkich materiałach świata, zamarłem i nawet chyba przestałem oddychać. Od razu poznałem, że mówią po imperatorsku. Ja te ich churły-murły, to piskliwe chrypienie na tamtym świecie poznam. Rozmawiało dwóch, jeden — zwyczajny szczurojad, tak bym po nim przejechał serią z automatu, no a drugi… nie uwierzycie, chłopcy, w pierwszej chwili sam sobie nie uwierzyłem. Drugi to był Korniej. Jego głos, bez wątpienia. Tylko że, po pierwsze, mówił po imperatorsku, a po drugie, w takich rejestrach, jakich ja tutaj nie tylko u Kornieja, ale u nikogo na tej planecie nie słyszałem. To było, chłopcy, prawdziwe przesłuchanie, oto co to było. Widziałem tych przesłuchań od groma, wiem, jak się wtedy rozmawia. Tu się nie można pomylić. Korniej do niego tak gniewnie — grrrm-trrrm-brrrrn! A tamten, tchórzliwy pies, odpowiada żałośnie — churły-murły, churły-murły… Serce mi rosło, kiedy tego słuchałem, słowo honoru… Rozumiałem niestety tylko piąte przez dziesiąte, a i to, co rozumiałem, niezupełnie do mnie docierało. Wyglądało na to, że ten szczurojad to nie jest prosty żołnierz albo, powiedzmy, zwyczajny cywil, tylko jakaś duża szyszka. Może marszałek, a może i minister. I cały czas mowa była o korpusach i o armiach, a także o sytuacji w stolicy. To znaczy, do tego sam doszedłem, bo słowa „korpus”, „armia”, „stolica” rozumiałem, a one się ciągle powtarzały. I jeszcze rozumiałem, że Korniej go ciągle naciska, a tamten szczurojad, chociaż ogonem merda i podlizuje się, to jednak kręci, kanalia. Korniej grzmiał coraz wścieklej, szczurojad piszczał coraz żałośniej i dla mnie osobiście było absolutnie jasne, że to jest właśnie odpowiedni moment, żeby mu dać w zęby jak należy — nawet pochyliłem się do przodu, dotykając nosem materiału, który mnie oddzielał od miejsca przesłuchania, żeby nie przepuścić chwili, kiedy to ścierwo zacznie wyć i wreszcie powie to, czego chcą się od niego dowiedzieć. Ale szczurojad nagle w ogóle zamilkł, zemdlał czy co, a Korniej powiedział zwyczajnym głosem po rosyjsku: — Zupełnie nieźle, Waldemar, jesteś wolny. Teraz spróbujemy podsumować. Po pierwsze… Ale ja, chłopcy, niestety nie dowiedziałem się nigdy, co tam było po pierwsze. Coś trzasnęło mnie w głowę z taką siłą, że zrobiło mi się widno w tych ciemnościach i oprzytomniałem dopiero w salonie. Siedzę na podłodze, mrugam oczami, a nade mną stoi, pocierając ramię, ten właśnie Waldemar, ogromny drab, głową sięgający powały, zmieszany i zaniepokojony, patrzy na mnie spod sufitu i mówi ni to z wyrzutem, ni to przepraszająco: — Coś ty, kochaneczku? Dlaczego sterczałeś tam w ciemności? Skąd mogłem wiedzieć? Wybacz mi, proszę… Mocno się stuknąłeś? Ostrożnie obmacałem nos — czy jest jeszcze na miejscu, czy już go w ogóle nie ma — jakoś wstałem i mówię: — Nie — mówię — nie stuknąłem się. Mnie stuknięto — to się zgadza. Rozdział 6 Kiedy Dramba zakończył kopanie rowu łącznikowego do punktu obserwacyjnego, Gag zatrzymał go, zeskoczył do okopu i przespacerował się po pozycji. Pozycja była wzorowa. Okop pełnego profilu o nieco spadzistych, idealnie równych ścianach, z twardo ubitym dnem, bez resztek ziemi i innych śmieci, dokładnie według instrukcji, prowadził do stanowiska ogniowego — było idealnie okrągłe, o dwumetrowej średnicy, dalej były trzy kryte belkami schrony dla obsługi i amunicji. Gag spojrzał na zegarek. Stanowisko zostało wykopane w całości w ciągu dwóch godzin i dziesięciu minut. I to jakie stanowisko! Z takiego stanowiska może być dumna Akademia Inżynieryjna jego wysokości. Gag popatrzył na Drambę. Szeregowiec Dramba wznosił się nad krawędzią okopu. Ogromne dłonie przyciśnięte do bioder, łokcie odstawione, uszy opuszczone, pierś wypięta i wiało od niego orzeźwiającym chłodem i zapachem świeżej ziemi. — Zuch! — powiedział niegłośno Gag. — Służę jego wysokości, master kapral! — wrzasnął robot. — Czego nam jeszcze brakuje? — Butelki gorzałki i wędzonego śledzia, master kapral! Gag uśmiechnął się. — Ta-ak — powiedział. — Jednak zrobiłem z ciebie, żłoba, żołnierza. Oparł dłoń o brzeg okopu i jednym ruchem przerzucił ciało na trawę, potem wstał, otrzepał kolana i jeszcze raz obejrzał stanowisko, tym razem z góry. Tak, stanowisko naprawdę było pokazowe. Słońce stało wysoko, po rosie nie zostało nawet śladu, księżyc, nieszkodliwy kawałek topniejącego cukru, wisiał nad zachodnim horyzontem, nad mglistym konturem potwornego miasta. Step wokół bzykał miliardami koników polnych, płaski, rudozielony, wszędzie jednaki i pusty jak ocean. Monotonię naruszał tylko obłoczek zieleni w dali i czerwieniejący w tej zieleni, kryty dachówką dach domu Kornieja. Bzykający, przepojony zapachem ziół step dookoła, nad nim czyste szarobłękitne niebo, a w centrum on. Gag. Dobrze mu tutaj. Dobrze, ponieważ wszystko jest daleko. Daleko stąd znajduje się niepojęty Korniej, nieskończenie dobry, nieskończenie cierpliwy, pobłażliwy, uważny, nieugięty, milimetr po milimetrze wtłaczający w serce miłość do siebie i zarazem nieskończenie niebezpieczny, niczym bomba o ogromnej sile, która może wybuchnąć w najbardziej nieoczekiwanym momencie i roztrzaskać na kawałki wszechświat Gaga. Daleko stąd jest podstępny dom, przepełniony nieprawdopodobnymi, niewiarygodnymi mechanizmami, nieprawdopodobnymi i niewiarygodnymi istotami przemieszanymi z takimi jak Korniej ludźmi-potrzaskami, dom kipiący żywiołową działalnością, pozbawioną wszelkiego rozumnego i widomego celu, i dlatego właśnie również niepojęty i rozpaczliwie niebezpieczny dla wszechświata Gaga. Daleko stąd jest ten podstępny, oszukańczy świat, w którym ludzie mają wszystko, o czym tylko mogą zamarzyć, i dlatego marzenia ich są zwyrodniałe, cele — pozaziemskie, a środki ich realizacji — nieludzkie. I jeszcze dlatego Gagowi jest dobrze, że tu udaje mu się, choć na krótko, zapomnieć o przygniatającej jego siły odpowiedzialności, o tych wszystkich zadaniach niecierpiących zwłoki, nieuniknionych i nie do rozwiązania, które nabrzmiewają jak wrzód w jego zgorączkowanej duszy. A tu wszystko jest takie łatwe i proste. — Oho! — powiedział Korniej. — To jest coś! Gag podskoczył w miejscu i odwrócił się. Korniej stał po przeciwnej stronie okopu i z wesołym zdumieniem oglądał stanowisko ogniowe. — Prawdziwy z ciebie fortyfikator — powiedział. — Co tu wybudowałeś? Gag przez chwilę milczał, ale nie miał wyjścia. — To stanowisko ogniowe — burknął niechętnie. — Dla ciężkiej haubicy. Korniej był wstrząśnięty. — Dla kogo? — Dla ciężkiej haubicy. — Hm… A skąd weźmiesz haubicę? Gag milczał, patrząc spode łba na Kornieja. — No dobrze, w końcu to nie moja sprawa — powiedział Korniej po chwili. — Wybacz, że ci przeszkodziłem… Otrzymałem pewne wiadomości i chciałem jak najszybciej podzielić się nimi z tobą. Chodzi o to, że wasza wojna się skończyła. — Jaka wojna? — tępo zapytał Gag. — Wasza. Herzoga alajskiego z imperatorem. — Już? — cicho zapytał Gag. — Przecież mówiłeś: trzy, cztery miesiące. Korniej rozłożył ręce. — Wybacz. Omyliłem się. Wszyscy się omylili. Ale wiesz, to jest dobra omyłka. Zgodzisz się ze mną, że to była omyłka w dobrym kierunku… Wystarczył miesiąc. Gag oblizał wargi, uniósł głowę i znowu ją opuścił. — Kto… — i zamilkł. Korniej czekał, patrząc na niego spokojnie. Wtedy Gag znowu podniósł głowę i patrząc mu prosto w oczy, powiedział: — Chcę wiedzieć, kto zwyciężył. Korniej bardzo długo milczał i z jego twarzy nic nie można było wyczytać. Gag usiadł — nogi mu osłabły. Tuż obok z okopu sterczała głowa Dramby. Gag bezmyślnie zagapił się na tę głowę. — Przecież ci już tłumaczyłem — rzekł wreszcie Korniej. — Nikt nie zwyciężył. A raczej wszyscy zwyciężyli. Gag wycedził przez zęby: — Tłumaczyłeś… No to co, że mi tłumaczyłeś. Ja tego nie rozumiem. Czyje teraz jest ujście Tary? Może dla was jest obojętne, czyje ono będzie, ale dla nas nie jest obojętne! Korniej wolno pokręcił głową, — Wam również jest wszystko jedno — powiedział zmęczonym głosem. — Wojska tam już nie ma — jest tylko ludność cywilna. — Aha! To znaczy, że szczurojadów stamtąd wyparto? — Ależ nie… — skrzywił się z irytacją Korniej. — Armie już w ogóle nie istnieją, rozumiesz? Z ujścia Tary nikt nikogo nie wypierał. Po prostu Alajczycy i żołnierze imperatora porzucili broń i rozeszli się do domów. — To niemożliwe — powiedział spokojnie Gag. — Nie rozumiem, po co mi to wszystko opowiadasz, Korniej. Nie wierzę ci. W ogóle nie rozumiem, czego ty ode mnie chcesz. Po co mnie tu trzymasz? Jeśli ci nie jestem potrzebny — uwolnij mnie. Jeśli jestem — powiedz wprost… Korniej chrząknął i mocno klepnął się po udzie. — A więc tak — rzekł — nic nowego na ten temat powiedzieć ci nie mogę. Widzę, że ci się tu nie podoba. Wiem, że chcesz wrócić do domu. Ale musisz jeszcze przez jakiś czas być cierpliwy. Teraz na twojej planecie jest zbyt ciężko. Głód. Zniszczenia. Epidemie. A do tego zamieszki na tle politycznym… Herzog, jak zresztą należało oczekiwać, plunął na wszystko i uciekł jak ostatni tchórz. Zostawił na łasce losu nie tylko kraj… — Nie waż się mówić źle o Herzogu! — chrapliwie krzyknął Gag. — Nie ma już Herzoga — zimno powiedział Korniej. — Herzog alajski został zdetronizowany. Na pociechę mogę cię tylko zawiadomić, że imperatorowi też się nie poszczęściło. Został rozstrzelany we własnym pałacu… Gag uśmiechnął się krzywo i twarz mu ponownie skamieniała. — Puść mnie do domu. Nie masz prawa mnie tu trzymać. Nie jestem jeńcem ani niewolnikiem. — Wiesz co? Nie kłóćmy się. Masz słabe wyobrażenie o tym, co się u was teraz dzieje. Tam tacy jak ty zorganizowali zbrojne bandy, chcą za wszelką cenę ożywić trupa, a tego nie chce nikt oprócz nich. Tropią ich jak wściekłe psy i nie ma już dla nich ratunku. Jeśli cię teraz poślemy do domu, oczywiście przyłączysz się do takiej bandy, a wtedy koniec z tobą. Ale, nawiasem mówiąc, nie chodzi tylko o ciebie, chodzi także o tych ludzi, których zdążysz zabić i zamęczyć. Jesteś niebezpieczny. Dla siebie i dla innych. Tak wygląda prawda, jeżeli koniecznie chciałeś ją usłyszeć. Korniej, okazuje się, mógł być i taki. Przed Gagiem stał żołnierz, który potrafił zdusić przeciwnika w żelaznym uścisku i strzelać celnie, trafiać w dziesiątkę. No cóż, serdeczne dzięki za szczerość. Teraz wiadomo przynajmniej, czego się trzymać — ty mi powiedziałeś, ale i ja ci zaraz powiem. Dość tej zabawy w grzecznego chłopczyka. Dosyć. — A więc boisz się, że ja tam będę niebezpieczny — stwierdził Gag. Już nie próbował się opanować, nie chciał. — Cóż, to twoja sprawa. Tylko uważaj, żebym TU nie stał się niebezpieczny! Stali po przeciwnych stronach okopu, twarzą w twarz, i początkowo Gag triumfował, że jednak udało mu się wywołać ten zimny błysk w zazwyczaj dobrych do obrzydliwości oczach wielkiego spryciarza, ale potem nagle ze zdumieniem i oburzeniem dostrzegł, że błysk zniknął i że znów na twarzy tego demona zagościł uśmieszek, przymrużone oczy znowu patrzą po ojcowsku, mleko jaszczurcze! Aż nieoczekiwanie Korniej parsknął, wybuchnął śmiechem, zakrztusił się, zakasłał, znowu się roześmiał i rozkładając ręce zawołał: — Kot! Co za kot! Jaki dziki… Myśl! — powiedział do Gaga i poklepał się po ciemieniu. — Myśl! Trzeba pracować głową! Czyżbyś nadaremnie siedział tu od pięciu tygodni? Wtedy Gag gwałtownie wykonał w tył zwrot i poszedł w step. — Myśl! — usłyszał po raz ostatni. Szedł, nie patrząc pod nogi, zapadając się w norki susłów, raniąc nogi cierniami. Nic nie widział ani nie słyszał dokoła, stała mu przed oczami pomarszczona twarz o bezmiernie umęczonych zaczerwienionych oczach, a w uszach brzmiał ochrypły głos: „Smarkacze! Moi wierni, niezwyciężeni smarkacze”. I ten człowiek, ostatni pozostały przy życiu bliski człowiek, teraz gdzieś się ukrywał, uciekał, cierpiał, a na niego polowały, ścigały go jak wściekłego psa śmierdzące watahy oszukanych, przekupionych, oszalałych ze strachu tapirów. Czerń, hałastra, wyrzutki społeczeństwa, bez czci, bez sumienia, bez honoru… Łgarstwo, same łgarstwa, to niemożliwe! Leśni jegrzy, gwardia, komandosi, Błękitne Gryfy… i oni też się sprzedali? Też go opuścili? Przecież nie mieli nic poza Nim! Przecież żyli tylko dla Niego! Umierali dla Niego! Nie, nie, kłamstwo, zwyczajna lipa… Otoczyli Go stalowym pierścieniem najeżonym bagnetami, lufami, miotaczami płomieni… to przecież najwspanialsi żołnierze na świecie, zgniotą, rozbiją oszalałych żołdaków… O, jak oni Ich będą ścigać, palić, wdeptywać w błoto… A ja siedzę tutaj. Kot? Parszywy szczeniak, a nie Kot! Przygarnęli biedaka, wyleczyli łapkę, zawiązali kokardkę, a on teraz macha ogonkiem, pije ciepłe mleczko i powtarza: „Tak jest!” i „Słucham!” Gag potknął się, upadł całym ciałem na kłującą suchą trawę i leżał tak, zasłaniając głowę z nieznośnego wstydu. Ale przecież jest sam! Sam jeden przeciwko tej całej machinie! A moi przyjaciele w tym podstępnym piekle zamilkli, który to już dzień nie odpowiadają, ani słowa, ani jednej litery, może już nie ma Ich wśród żywych, a może się poddali? Czy naprawdę jestem bezsilny? Trząsł się jak w gorączce pod palącym słońcem, w mózgu rodziły się, wirowały absolutnie nieprawdopodobne, niemożliwe sposoby walki, ucieczki, wyzwolenia… Najstraszliwsze było to, że Korniej, oczywiście, powiedział prawdę. Nienadaremnie pracowała cała machina, nie na darmo zjechały się, zleciały, przypełzły tutaj te wszystkie monstra z niewiadomych światów — dokonały, czego chciały, zrujnowały kraj, zniszczyły, co w nim było najlepszego, rozbroiły, pozbawiły przywódcy… Nie usłyszał, jak podszedł Dramba, ale na spocone plecy pod rozpaloną koszulą powiało chłodem, kiedy cień robota upadł na Gaga, i zrobiło mu się znośniej — pomimo wszystko nie był zupełnie sam. Długo jeszcze leżał z twarzą w ziemi, słońce wędrowało po niebie, a Dramba przesuwał się bezszelestnie, chroniąc Gaga przed upałem. Potem Gag usiadł. Ciernie rozorały gołe nogi. Na kolano wskoczył mu konik polny i patrzył bezmyślnie zielonymi kropelkami oczu. Gag strącił go z obrzydzeniem i zamarł, wpatrując się we własną dłoń. Kostki palców miał we krwi. — Kiedy to się stało? — zapytał na głos. — Nie wiem, master kapral — natychmiast odparł Dramba. Gag obejrzał drugą ręką. Też zakrwawiona. Matkę-ziemię, znaczy się, boksował. Pramacierz tych wszystkich… spryciarzy. Udał się Kot. Tylko histerii mi jeszcze brakowało. Spojrzał w stronę domu. Zielony obłoczek ledwie majaczył na horyzoncie. — Nagadałeś dziś wiele niepotrzebnych rzeczy, niestety… — powiedział wolno. — Tapir jesteś, a nie Kot. Nie ma cię kto bić. Wyobraziłeś sobie, że ich powstrzymasz, smarkaczu… Nic dziwnego, że Korniej zataczał się ze śmiechu… Spojrzał na robota. — Szeregowiec Dramba! Co zrobił Korniej, kiedy odszedłem? — Kazał mi również odejść, master kapral. Gag uśmiechnął się z goryczą. — A ty oczywiście posłuchałeś… — wstał, podszedł do robota. — Tyle razy trzeba ci powtarzać, bałwanie! — zasyczał z nienawiścią. — Kogo masz słuchać? Kto jest twoim bezpośrednim dowódcą? — Kapral Gag, Waleczny Kot jego wysokości — wyrąbał Dramba. — To dlaczego, bezmózgi tapirze, słuchasz kogoś innego? Dramba chwilę milczał, potem powiedział: — Proszę o wybaczenie, master kapral. — E-eh — westchnął Gag z rezygnacją w głosie. — Dobrze już, bierz mnie na plecy. Do domu. Dom powitał go niecodzienna ciszą. Był pusty. Sępy odleciały. Zwietrzyły padlinę. Gag przede wszystkim wykąpał się w basenie, zmył krew i kurz, starannie uczesał się przed lustrem, włożył czyste ubranie i wymaszerował do jadalni. Na obiad się spóźnił, Korniej dopijał już swój sok. Z udaną obojętnością spojrzał na Gaga, opuścił oczy i ponownie zatopił wzrok w papierach leżących przed nim. Gag podszedł do stołu, odkaszlnął i wydusił przez zaciśnięte gardło: — Zachowałem się niewłaściwie, Korniej (Korniej, nie podnosząc oczu, kiwnął głową). Proszę, żebyś mi wybaczył. Było mu nieznośnie trudno mówić, język odmawiał posłuszeństwa. Musiał na chwilę przerwać i mocno zacisnąć szczęki, żeby się opanować. — Oczywiście ja… będę robił wszystko, co rozkażesz. Nie miałem racji. Korniej westchnął i odsunął papiery. — Przyjmuję twoje przeprosiny… — pobębnił palcami po stole. — Tak. Przyjmuję. Co prawda, niestety, zawiniłem bardziej niż ty. Czemu stoisz? Siadaj, jedz… Gag usiadł, nie spuszczając z Kornieja czujnych oczu. — Widzisz, ty jeszcze jesteś młody, wiele ci można wybaczyć. Ale ja! — Korniej potrząsnął w powietrzu otwartą dłonią. — Stary głupiec! Jednak w moim wieku i z moim doświadczeniem pora by wiedzieć, że są ludzie, którzy zniosą każdy cios, i są ludzie, którzy się załamują. Pierwszym mówi się prawdę, drugim opowiada się bajki. Tak że wybacz mi, Gag. Postarajmy się zapomnieć o tym incydencie — i Korniej znowu zabrał się do swoich papierów. Gag jadł dziwaczną bryję z mięsa i jarzyn, nie czując ani smaku, ani zapachu. Miał wrażenie, że przeżuwa watę. Uszy mu płonęły. Znowu wyszło nie tak, jak trzeba. Miał cholerną ochotę rąbnąć pięścią w stół. Nie pozwolę traktować siebie jak szczeniaka! Dosyć tego! Nie jestem z tych, co się załamują, jasne? My jesteśmy ze stali! Znowu tak wykręcił kota ogonem, że wyszedłem na głupka… Z oplatanej butelki nalał sobie do szklanki mleka kokosowego. Mówiąc otwarcie, rzeczywiście zachowałem się wyjątkowo głupio. On traktuje mnie jak mężczyznę, a ja zachowuję się jak baba. Głupi szczeniak — fakt. Nie chcę o tym myśleć. Nie potrzebuję twojej prawdy, nie potrzebuję twoich bajek. To znaczy, rzecz jasna, za prawdę jestem ci bardzo wdzięczny — przynajmniej zrozumiałem, że nie ma na co dłużej czekać, trzeba brać się do roboty. Korniej wstał, wziął papiery pod pachę i wyszedł. Miał zmartwioną twarz. Gag, jedząc i pijąc mleko, spojrzał na ogród. Z gęstej trawy na ścieżkę wysypaną piaskiem wylazł wielki rudy kot. W zębach kota trzepotało coś pierzastego. Kot posępnie potoczył dzikimi oczami w lewo i w prawo i śmignął w stronę domu, zapewne pod ganek. Śmiało, śmiało, bracie-rycerzu, pomyślał Gag. Abym tylko dociągnął do wieczoru, a wtedy można będzie zabrać się do dzieła. Poderwał się, wrzucił naczynia do otworu w stole, na palcach przeszedł przez dom, skręcił w tamten korytarz. Nic się nie zmieniło. Przyjaciele z piekła milczeli. Trudno. To znaczy, że będzie musiał zrobić to sam. Dramba… Nie. Na szeregowca Drambę nie ma co liczyć, słaba nadzieja. Szkoda, oczywiście. Jako żołnierz jest bezcenny. Ale bez reszty wierzyć mu nie można. Lepiej już bez niego. Niech tylko zrobi, co do niego należy, a potem go odkomenderuję. Wrócił do swojego pokoju, położył się na łóżku z rękami pod głową. — Szeregowiec Dramba — powiedział. Dramba wszedł i stanął w drzwiach, — Mów dalej — rozkazał Gag. Dramba zaczął automatycznie od środka zdania: — …żadnego innego wyjścia. Jednakże lekarz był przeciwny. Uzasadniał swój protest tym, że, po pierwsze, istota nie należąca do humanoidalnych sapiensów nie może być obiektem kontaktu bez pośrednika… — Opuść to — powiedział sennie Gag. — Rozkaz, master kapral — odparł Dramba i po chwili milczenia mówił dalej, zaczynając tym razem od początku zdania: — Skład grupy kontaktowej był następujący: Ewaryst Kozak, dowódca statku, Faina Kamińska, starszy ksenolog grupy, ksenologowie… — Opuść to! — z rozdrażnieniem powiedział Gag. — Co było dalej? Wewnątrz Dramby coś zaburczało i robot zaczął opowieść o tym, jak to w strefie kontaktu niespodziewanie wybuchł pożar, kontakt został przerwany, zza ognistej ściany nagle rozległy się strzały, nawigator grupy semihominid Kwarr poległ i jego ciało nigdy nie zostało odnalezione, Ewaryst Kozak, dowódca statku, został ciężko ranny w brzuch, pocisk spowodował rozerwanie otrzewnej i wiele urazów wątroby, żołądka, trzustki… Gag zasnął. Obudził się nagle, jakby go ktoś uderzył w twarz mokrym ręcznikiem — gdzieś blisko rozmawiano po alajsku. W głowie mu trzeszczało, serce tłukło się jak nieprzytomne. Ale to nie był sen ani maligna. — …Zwróciłem uwagę na to, że większość jego prac została napisana w Gignie — mówił nieznajomy, łamliwy glos. — A nuż to jakoś pomoże? — Gigna… — rozległ się głos Kornieja. — Poczekaj. Gdzie to jest? — To takie miasteczko, uzdrowisko… zachodni brzeg Zagguty… wiesz, tego jeziora… — Wiem. A więc przypuszczasz… — Najprawdopodobniej często tam pracował… Mieszkał zapewne u jakiegoś mecenasa… Gag bezszelestnie ześlizgnął się z łóżka i podszedł do okna. Na ganku Korniej rozmawiał z jakimś szesnastoletnim chłopcem, chudym, jasnowłosym, o oczach wielkich, jasnych jak u lalki — bez wątpienia Alajczykiem z południa. Gag wczepił palce w parapet. — To interesujące — z zadumą powiedział Korniej. Poklepał chłopca po ramieniu. — To jest myśl, brawo, Dang. A nasi gamonie przegapili… — Trzeba go koniecznie znaleźć. Korniej! — chłopiec przycisnął pięści do wąskiej piersi. — Sam przecież mówiłeś, że nawet tutejsi uczeni byli zainteresowani, teraz rozumiem dlaczego — on jest na waszym poziomie! A czasami nawet was przewyższa… Musicie go odnaleźć, to po prostu wasz obowiązek! Korniej ciężko westchnął. — Zrobimy wszystko co w naszej mocy, Dang… ale gdybyś wiedział, jakie to trudne! Nie jesteś nawet w stanie wyobrazić sobie, co się u was teraz dzieje… — Jestem — krótko odpowiedział chłopiec. Przez chwilę obaj milczeli. — Lepiej by się stało, gdybym zamiast niego ja tam został — cicho powiedział chłopiec, patrząc w bok. — Mieliśmy szczęście natrafić na ciebie, a na niego — nie — równie cicho powiedział Korniej. Znowu położył chłopcu rękę na ramieniu. — Zrobimy wszystko co w naszej mocy. Chłopiec kiwnął głową. — Dobrze. Korniej znowu westchnął. — No trudno… A więc ty teraz prosto do Obnińska? — Tak. — Tam ci się bardziej spodoba. W każdym razie tam będziesz miał wykwalifikowanych rozmówców, a nie takich zakamieniałych pragmatyków jak ja. Chłopiec uśmiechnął się słabo i uścisnęli sobie ręce po alajsku — na krzyż. — No cóż — powiedział Korniej — teraz już umiesz posługiwać się zero-kabiną… — nagle roześmiał się, przypominając sobie najwidoczniej jakąś historię związaną z zero-kabiną. — Tak — powiedział chłopiec. — Tego się nauczyłem… umiem. Ale wiesz, Korniej, postanowiliśmy przelecieć się do Antonowa. Chłopcy obiecali mi coś pokazać w stepie… — A gdzie oni są? — Korniej rozejrzał się. — Lada moment powinni nadejść. Umówiliśmy się, że ja pójdę naprzód, a oni mnie dogonią… Nie odprowadzaj mnie, i tak cię zatrzymałem. Ogromnie ci dziękuję… Nieoczekiwanie uścisnęli się — Gag aż podskoczył, tego nie przewidywał — a następnie Korniej leciutko odepchnął chłopca i szybko wszedł do domu. Chłopiec zszedł z ganku na ścieżkę i teraz Gag zauważył, że mocno kuleje, utyka na prawą nogę. Ta noga była wyraźnie krótsza i cieńsza od lewej. Kilka sekund Gag patrzył w ślad za chłopcem, potem jednym ruchem przerzucił ciało przez parapet, upadł i na czworakach dał nura w krzewy. Bezgłośnie szedł za tym Dangiem, już teraz czując do niego instynktowną antypatię, to pogardliwe obrzydzenie, które zawsze czuł do ludzi ułomnych, upośledzonych i w ogóle zbytecznych. Ale ten Dang był Alajczykiem, w dodatku, sądząc po wymowie, południowcem, a to znaczy — Alajczykiem pierwszej kategorii, więc niezależnie od uczuć należało: nim koniecznie porozmawiać. Ponieważ to jednak była jakaś szansa. Gag dogonił go już w stepie, wyczekawszy na moment, kiedy dom wraz z dachem skrył się za drzewami. — Ej, przyjacielu! — niegłośno zawołał po alajsku. Dang odwrócił się gwałtownie. Z trudem utrzymał równowagę. Jego lalkowate oczy otwarły się jeszcze szerzej, zrobił kilka kroków do tyłu. Cała krew uciekła z jego wychudzonej twarzy. — Kto ty jesteś? — wymamrotał. — Waleczny Kot? To ty… — Tak — odpowiedział Gag. — To ja, Waleczny Kot. Nazywam się Gag. Z kim mam honor? — Jestem Dang — odparł chłopiec po chwili milczenia. — Wybacz, śpieszę się… Odwrócił się i jeszcze silniej kulejąc niż poprzednio, ruszył przed siebie. Gag dogonił go i złapał za ramię powyżej łokcia. — Poczekaj… Ty co, nie chcesz rozmawiać ze mną? — zapytał ze zdziwieniem. — Dlaczego? – Śpieszę się. — Daj spokój, zdążysz! Ładna historia! Spotkali się w tym piekle dwaj Alajczycy — i żeby nawet nie porozmawiali? Co z tobą? Zgłupiałeś do reszty czy co? Dang spróbował uwolnić rękę, ale gdzie tam! — bardzo był słaby ten niedonosek z południa. Gag nic nie rozumiał. — Posłuchaj, przyjacielu… — zaczął najbardziej przekonująco jak umiał. — W piekle są twoi przyjaciele! — wycedził przez zęby Dang, patrząc na Gaga z nieukrywaną nienawiścią. Zaskoczony Gag wypuścił jego ramię. Na sekundę utracił nawet dar mowy. W piekle są twoi przyjaciele… Twoi przyjaciele są w piekle… Twoi przyjaciele — w piekle! Aż mu dech zaparło z wściekłości i poniżenia. — Ach ty… — powiedział. — Ach ty, sprzedajne ścierwo! Zdeptać, zadusić, rozerwać na kawałki gnidę… — A ty? — wysyczał Dang przez zęby. — Oprawca niedobity, morderca… Gag bez zamachu uderzył go w brzuch, a kiedy chłopiec zgiął się wpół, Gag nie tracąc bezcennego czasu, z rozmachu trzasnął go pięścią w płowy kark, podstawiając kolano pod twarz. Stał nad chłopcem z opuszczonymi rękami, patrząc, jak tamten zwija się w suchej trawie, zachłystując się krwią, i myślał — oto masz sojusznika, masz przyjaciela w piekle… W ustach czuł jakiś gorzki smak i chciało mu się płakać. Przykucnął, uniósł głowę Danga i odwrócił ku sobie jego zalaną krwią twarz. — Bydlę… — wychrypiał Dang i chlipnął. — Oprawca… Nawet tutaj… — Po co to? — zapytał posępny głos. Gag podniósł oczy. Stało nad nim dwóch — nieznajomi, chyba miejscowi, również bardzo młodzi. Gag ostrożnie opuścił głowę południowca na trawę i wstał. — Po co… — wymamrotał. — Skąd mogę wiedzieć po co? Zawrócił i poszedł do domu. Łamiąc krzaki i depcząc klomby, szedł na przełaj do ganku, potem na górę do siebie, upadł twarzą na łóżko i tak przeleżał do samego wieczoru. Korniej wołał go na kolację — nie poszedł. W domu mamrotały głosy, grała muzyka, potem ucichło. Wróble skończyły kłótnie, układając się na nocleg w gęstym bluszczu, rozpoczęły nieskończony koncert cykady, w pokoju robiło się coraz ciemniej i ciemniej. A kiedy było już zupełnie ciemno, Gag wstał, gestem zawezwał Drambę i wykradł się do ogrodu. Poszedł w najodleglejszy kąt, w gęste zarośla bzu i powiedział cicho: — Szeregowiec Dramba. Słuchaj uważnie moich pytań. Czy znasz się na obróbce metalu? Rozdział 7 Przy śniadaniu Korniej nie odezwał się ani słowem, nawet na mnie nie spojrzał. Jakby mnie w ogóle przy stole nie było. Naturalnie stuliłem uszy, czekam, co będzie, a czuję się, trzeba przyznać, obrzydliwie, nie do wytrzymania. Sam nie wiem, co mam zrobić — może się umyć, może w ogóle zdechnąć. W końcu jakoś dokończyłem śniadania, poszedłem do siebie, włożyłem mundur — nie pomaga. A nawet jakby jeszcze gorzej. Wziąłem portret jej wysokości — wypadł mi z rąk, potoczył się pod łóżko, nie wstałem, żeby go poszukać. Siadłem koło okna, oparłem łokcie na parapecie, patrzę na ogród, nic nie widzę, nic nie chcę. Chcę do domu. Po prostu do domu, gdzie wszystko jest inne niż tu. Dlaczego mam takie pieskie szczęście? Przecież nic jeszcze w życiu nie widziałem. To znaczy, widzieć widziałem, komu innemu to tyle się nawet nie przyśni, ile ja widziałem na jawie, ale nie czuję żadnej radości. Zacząłem wspominać, jak Herzog obdarował mnie tytoniem — przestałem, nie pomaga. Zamiast oblicza jego wysokości wciąż widzę tego dzieciaka, jego drobną twarz całą we krwi. A zamiast głosu Herzoga — zupełnie inny głos, który powtarza nieustannie: „Po co to? Po co to?” Skąd ja mogę wiedzieć — po co? Potem nagle otworzyły się drzwi, wszedł Korniej jak chmura gradowa, w oczach błyskawice, i prawie rzucił mi w twarz paczkę jakichś kartek, i bez słowa wyszedł. I trzasnął drzwiami. Omal nie zawyłem, kopnąłem stos kartek, rozsypały się po całym pokoju. Znowu zacząłem patrzeć na ogród — czarno mam przed oczami, nie mogę dłużej. Podniosłem najbliższą kartkę i zacząłem czytać. Potem drugą, potem trzecią… Później zebrałem wszystkie, ułożyłem według kolejności i zabrałem się do czytania od początku. To wszystko były sprawozdania. Ludzie Kornieja, którzy, o ile dobrze zrozumiałem, byli nasłani do nas, pracowali u nas jako dozorcy, fryzjerzy albo i generałowie, i ci agenci składają Korniejowi meldunki ze swoich obserwacji. Czysta robota, ani słowa. Zawodowcy. No, było tam też o tym chłopcu, o Dangu. Mieszkał jak ja w stolicy i nawet niedaleko ode mnie, naprzeciwko ogrodu zoologicznego. Jego ojca zabili jeszcze w czasie pierwszego powstania tarskiego. Był uczonym, łowił w ujściu Tary jakieś tam swoje naukowe ryby, no i niechcący ktoś go zastrzelił w zamieszaniu. Dang został sam z matką. Jak ja. Tylko że jego matka miała ukończone różne szkoły, więc została nauczycielką, uczyła muzyki. A Dang, nawiasem mówiąc, też miał niezłą głowę. W szkole bez przerwy dostawał jakieś nagrody, głównie z matematyki. Miał wielkie zdolności matematyczne, tak jak ja techniczne, tylko jeszcze większe. Kiedy się zaczęła ta wojna, w czasie jednego z pierwszych bombardowań spadła na nich bomba, połamało mu żebra, a prawą nogę okaleczyło na zawsze. I kiedy ja, znaczy się, zdobywałem Arichadę, uśmierzałem bunty, uczestniczyłem w desantach, Dang leżał w domu. Nie mam do niego o to pretensji, namęczył się pewnie jeszcze bardziej niż ja — w ich dom trafiły dwie bomby, zatruł się gazami, cały blok potem wysiedlono i w tej ruinie zostali tylko we dwoje — Dang i jego matka — nie wiem, dlaczego nie chciała się przeprowadzić. Jego matka codziennie szła do pracy, już nie do szkoły muzycznej, tylko do fabryki amunicji, czasem wychodziła na dobę, czasem na dwie. Zostawiała mu jakieś jedzenie, garnek z zupą zawinie w waciak, postawi blisko, żeby mógł dosięgnąć, bo prawie nie wstawał z łóżka. A pewnego dnia wyszła i więcej nie wróciła Nie wiadomo, co się z nią stało. Dang już ledwie zipał, kiedy przypadkiem znalazł go jeden z agentów Kornieja. Mówiąc krótko — dość przerażająca historia. W stolicy wśród ludzi umierał z głodu i zimna chłopiec, w dodatku ogromny talent matematyczny, a wszyscy to mieli gdzieś. Pewnie by zdechł jak pies pod płotem, gdyby nie tamten facet. Przyszedł do niego raz, przyszedł drugi, przynosił mu jedzenie. A chłopak ni stąd, ni zowąd rozszyfrował go! Tamten tylko gębę rozdziawił. A Dang stawia mu coś w rodzaju ultimatum — albo mnie stąd zabierzecie na waszą planetę, do siebie, albo się zwyczajnie powieszę. O, tam wisi pętla, już przygotowana. No to oczywiście Korniej wydał polecenie… Taka to była historia. Było tam jeszcze dużo innych rzeczy. Głównie o tych, którzy mieli władzę… Na przykład o Herzogu, o Jednookim Lisie, o feldmarszałku Braggu, o wszystkich. Jak robią politykę, jak się zabawiają w wolnych chwilach… Bez przerwy rzucałem czytanie, gryzłem paznokcie, żeby się uspokoić. I o jej wysokości też tam było coś niecoś. Okazuje się, że marszałkiem dworu w pałacu był człowiek Kornieja, tak, nie ma co się łudzić. Przecież nikt tych materiałów specjalnie dla mnie nie wybierał. Korniej powyrywał je z mięsem z różnych tam teczek. No dobra! Złożyłem starannie te wszystkie kartki, wyrównałem, zważyłem na dłoni i znowu puściłem wachlarzem na pokój. W ogóle, mówiąc otwarcie, zostawało mi jedno — kula w łeb. Grzbiet mi przetrącili, szkoda słów. Osiągnęli swoje, cały mój świat przewrócili do góry nogami. Jak żyć — nie wiem. Po co żyć — nie rozumiem. Jak teraz spojrzeć w oczy Korniejowi — w ogóle nie mam pojęcia. Och, myślę, najlepiej rozpędzić się i w postawie na baczność wyskoczyć przez okno głową w dół. I koniec ze wszystkim, chociaż to tylko pierwsze piętro. Ale wtedy akurat wyłazi Dramba i domaga się kolejnego rysunku technicznego. Musiałem się nim zająć. A kiedy Dramba odszedł, zacząłem już rozumować spokojniej. Siedziałem całą godzinę, gryzłem paznokcie, a potem poszedłem i wykąpałem się w basenie. I niespodziewanie poczułem dziwną ulgę. Jakby jakiś bolesny wrzód, który nabrzmiewał mi w duszy, teraz pękł. Jakbym już wszystkie długi swoje zapłacił. Jakbym tą swoją rozpaczą odkupił przed kimś jakąś swoją winę. Nie wiem przed kim. I nie wiem jaką winę. A w głowie mam tylko jedno — do domu, chłopcy! Do domu! Wszystkie długi, jakie jeszcze mam do spłacenia, zostały tam, w domu. Przy obiedzie Korniej pyta, nie patrząc na mnie, surowo i nieżyczliwie: — Przeczytałeś? — Tak. — Zrozumiałeś? — Tak. I na tym skończyła się nasza rozmowa. Po obiedzie zajrzałem do Dramby. Fedruje mój szeregowiec ze wszystkich sił, tylko wiórki lecą. Cały w opiłkach, w gorącej oliwie, a łapy tylko migają. Aż przyjemnie na niego patrzeć. Szybko mu szła robota — zdumiewająco szybko. A mnie teraz pozostało już tylko czekanie. Nie trwało to długo, dwa dni. Kiedy maszynka była gotowa, włożyłem ją do worka, zaniosłem nad stawy, złożyłem ją, przeżegnałem się i wypróbowałem. Zupełnie przyzwoita, pruje całkiem nieźle. Szarpie, oczywiście, ale i tak okazała się dużo lepsza niż te, które nasi powstańcy robili z resztek rur kanalizacyjnych. Potem wróciłem, automat razem z workiem włożyłem do żelaznej skrzynki. Byłem gotów. I tego wieczoru, kiedy zamierzałem już iść spać, drzwi otwierają się i w progu staje kobieta. Dzięki Bogu, jeszcze byłem ubrany — siedziałem w mundurze na łóżku i zdejmowałem buty. Prawy zdjąłem i właśnie zabierałem się do lewego, kiedy patrzę — to ona. Nawet nie zdążyłem pomyśleć, tylko spojrzałem i, jak byłem w jednym bucie, zerwałem się z łóżka i stanąłem przed nią na baczność. Była tak piękna, chłopcy, tak straszliwie piękna — nigdy u nas takich nie widziałem i pewnie nigdy już nie zobaczę. — Przepraszam — mówi i uśmiecha się. — Nie wiedziałam, że to twój pokój. Szukam Kornieja. A ja milczę jak bałwan, tylko pożeram ją oczami, ale prawie nic nie widzę. Zgłupiałem. Ogarnęła spojrzeniem pokój, potem znowu popatrzyła na mnie, uważnie, badawczo, już bez uśmiechu — widzi, że niczego sensownego nie można ode mnie oczekiwać, skinęła głową, wyszła i cichutko zamknęła za sobą drzwi. Przysięgam, chłopcy, miałem wrażenie, że w pokoju od razu pociemniało. Długo tak stałem, w jednym bucie. Wszystkie myśli doszczętnie poplątały mi się w głowie. Nie wiem, na czym to polegało — może światło było jakieś szczególne w tym momencie, a może ten właśnie moment był dla mnie jakiś szczególny, ale później przez pół godziny nie mogłem przyjść do siebie. Rozpamiętywałem, jak ona stała, jak patrzyła, co mówiła. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że powiedziała mi nieprawdę, że wcale nie szukała Kornieja (też miała gdzie go szukać), tylko przyszła tu specjalnie, żeby mnie zobaczyć. Ale nie o to chodzi. Co innego pogrążyło mnie w śmiertelnym smutku — zrozumiałem, że w tym momencie ujrzałem maleńką cząstkę prawdziwego ogromnego świata tych ludzi. Bo przecież Korniej nie wpuścił mnie tam i zapewne postąpił słusznie. Nie mógłbym żyć w tym świecie, zginąłbym z własnej ręki, ciągle to widzieć i wiedzieć, że nigdy nie będę taki jak oni i nigdy nie będę posiadał tego, co oni posiedli, i do końca swoich dni, jak napisane jest w Świętej Księdze, zostanę „splugawiony i nieprawości pełen”… Jednym słowem, źle spałem tej nocy, chłopcy, można powiedzieć, że w ogóle nie spałem. A ledwie zaświtało, wyszedłem do ogrodu i położyłem się w krzakach, w swoim zwykłym punkcie obserwacyjnym. Musiałem ją zobaczyć jeszcze raz, musiałem zrozumieć, co mnie wczoraj tak wzięło. Przecież widziałem ją i przedtem, z tych właśnie krzaków na nią patrzyłem… A oni szli z Korniejem ścieżką do zero-kabiny, szli razem, ale nie dotykając się, a ja patrzyłem na nią i zbierało mi się na płacz. Znowu nic w niej nie widziałem. Bardzo piękna kobieta, nie ma co gadać, ale nic poza tym. Jakby zmatowiała. Jakby jakieś światło w niej zgasło. Jej niebieskie oczy były puste, wokół ust pojawiły się zmarszczki. W milczeniu przeszli obok mnie, dopiero przy samej kabinie ona przystanęła i powiedziała: — A wiesz, on ma oczy mordercy… — Bo to jest morderca — powiedział cicho Korniej. — Zawodowiec… — Mój biedaku — powiedziała kobieta i pogładziła go dłonią po policzku. — Gdybym tylko mogła zostać z tobą… ale ja naprawdę nie mogę. Nie potrafię tego wytrzymać… Dalej nie słuchałem. Przecież oni mówili o mnie. Przemknąłem do swojego pokoju, spojrzałem w lustro. Oczy jak oczy. Nie wiem, czego ona ode mnie chce. A Korniej słusznie powiedział — zawodowiec. Nie ma się czego wstydzić. Umiem robić to, czego mnie nauczono… I całą historię uznałem za niebyłą. Wy macie swoje sprawy, a ja swoje. Ja mam teraz czekać — i doczekać. Co robiłem przez te trzy pozostałe dni — nie wiem. Jadłem, spałem, kąpałem się. I znowu spałem. Z Korniejem prawie nie rozmawiałem. Nie dlatego, żeby mi nie wybaczył tamtej historii z Dangiem albo coś w tym rodzaju, nie. Po prostu był nieludzko zapracowany. Do ostatecznych granic. Nawet zmizerniał. Znowu waliły do nas tłumy. Nie uwierzycie — przyleciał sterowiec, całą dobę wisiał nad ogrodem, a wieczorem jak się z niego zaczną wysypywać! Ale co było dziwne — przez ten cały czas ani jednego widma nie zauważyłem. Już dawno zorientowałem się, że widma lądują tu albo późnym wieczorem, albo wczesnym rankiem, nie wiem dlaczego. Tak że w dzień poruszałem się jak we mgle, na nic nie zwracałem uwagi, a kiedy tylko zajdzie słońce, wysypią się gwiazdy, już jestem przy oknie z maszynką na kolanach. A widm nie ma, choć się powieś. Czekam, a ich nie ma. Prawdę mówiąc, nawet zacząłem się niepokoić. Co to oni, myślę, specjalnie? I tym razem wyliczyli wszystko na sto lat naprzód? Przez cały ten czas tylko jedna interesująca rzecz się wydarzyła. Ostatniego dnia. Śpię sobie przed swoją nocną wachtą, kiedy nagle budzi mnie Korniej. — Dlaczego śpisz w biały dzień? — pyta z niezadowoleniem, ale widzę, że to niezadowolenie jest jakieś nieprawdziwe. — Gorąco — mówię. — Zmorzyło mnie. Wygłupiłem się, oczywiście, wybity ze snu. Tego dnia akurat od samego rana mżył deszcz. — Och, rozpuściłeś się okropnie — mówi Korniej. — Korzystasz z tego, że mało mam teraz czasu… Chodź. Jesteś mi potrzebny. A to ci historia, myślę. Potrzebny mu jestem. Oczywiście zeskoczyłem z łóżka, uporządkowałem pościel, chcę włożyć sandały, a Korniej nieoczekiwanie: — Nie — mówi. — Zostaw to. Włóż mundur. I oporządź się jak należy, uczesz… Wstyd patrzeć na taką łajzę… No, chłopcy, myślę, woda się pali, lasy płyną, piec przemówił ludzkim głosem. Mundur mi każe włożyć. I ogarnęła mnie taka wielka ciekawość, że nie macie pojęcia. Ubieram się, pas zaciągam na ostatnią dziurkę, przygładziłem włosy. Trzasnąłem obcasami. Sługa waszej ekscelencji. Obejrzał mnie od stóp do głów, nie wiadomo dlaczego się uśmiechnął i przez cały dom pomaszerowaliśmy do jego gabinetu. Korniej wchodzi pierwszy, odstępuje dwa kroki w lewo i rąbie głośno po alajsku: — Master starszy pancermistrzu! Oto Waleczny Kot jego wysokości, kursant trzeciego roku Specjalnej Stołecznej Szkoły, Gag. Patrzę i w oczach mi się ćmi, a kolana mam jak z waty. Na wprost mnie jak zjawa siedzi rozwalony w fotelu oficer wojsk pancernych, Błękitny Gryf, „Płomień na kołach”, naturalnej wielkości, w mundurze polowym, ze wszystkimi dystynkcjami. Siedzi, założył nogę na nogę, buty lśnią, szczerzą kolce, brązowa podpalana kurtka, z ramienia zwisa błękitny sznur — stary wilk, znaczy się… i morda wilcza, blizny po oparzeniach, błyszczy przeszczepiona skóra, głowa ogolona, z brązowymi plamami od oparzeń, oczy jak otwory strzelnicze, bez rzęs… Moje dłonie same z siebie zastygły na biodrach, a obcasy tak trzasnęły, jak nigdy tu jeszcze nie trzaskały. — Spocznij — mówi, bierze z popielniczki cygaro, zaciąga się, nie spuszczając ze mnie swoich otworów strzelniczych. Opuściłem ręce. — Kilka pytań, kursancie — powiedział i odłożył cygaro z powrotem na brzeg popielniczki. — Rozkaz, master starszy pancermistrzu! To nie ja mówię, to moje usta skandują bez udziału mojej woli. A ja w tym czasie myślę — co to ma być, chłopcy? Co tu się dzieje? Nic nie rozumiem. A tamten mówi, tak niewyraźnie, połykając słowa, znam te ich obyczaje: — Słyszałem, że jego wysokość raczył cię osobiście… nagrodzić e-e-e… tytoniem do żucia… — Tak jest, master starszy pancermistrzu! — A to za jakie… e-e-e… wyczyny? — Zostałem nagrodzony jako przedstawiciel roku po zdobyciu Arichady, master starszy pancermistrzu! Twarz ma obojętną, martwą. Co go obchodzi Arichada? Znowu wziął cygaro, obejrzał zapalony koniec i odłożył do popielniczki. — A więc zostałeś nagrodzony… Skoro tak, to znaczy… e-e-e… pełniłeś następnie służbę wartowniczą w kwaterze głównej jego wysokości… — Przez tydzień, master starszy pancermistrzu — powiedziały moje usta, a moja głowa pomyślała: No i czegoś się przyczepił? Czego chcesz ode mnie? Nagle pochylił się do przodu. — Czy widziałeś w kwaterze głównej marszałka Nagon-Giga? — Tak jest, widziałem, master starszy pancermistrzu! Mleko jaszczurcze! Hrabia się znalazł i do tego jeszcze przypalony! Ja z samym generałem Fraggą rozmawiałem, do pięt mu nie dorosłeś, a i on po mojej drugiej odpowiedzi zezwolił i przykazał — nie tytułować. A dla tego, jak widać, najsłodsza muzyka: „Master starszy pancermistrz”. Świeżo awansował czy co? A może z niewolnych, wysłużył sobie… nie potrafi się opamiętać. — Gdybyś zobaczył teraz marszałka, poznałbyś go? Też pytanie! Marszałek był taki niski, tęgi, oczy mu ciągle łzawiły. Ale to od kataru. Gdyby nie miał oka albo, powiedzmy, ucha… a tak, cóż, marszałek jak marszałek. Nic szczególnego. W kwaterze głównej było ich pełno, Fragga przynajmniej bywał na froncie… — Nie wiem — odpowiedziałem. Pancermistrz znowu rozsiadł się w fotelu i znowu ogląda cygaro. Nie podobało mu się to cygaro. Więcej je w ręku trzymał i obwąchiwał, niż palił. No to niechby je zostawił w spokoju… Taki solidny niedopałek, a ja mech kurzę… Podciągnął pod siebie swoje długachne nogi, wstał, podszedł do okna, stanął plecami do mnie razem ze swoim cygarem — tylko niebieskawy dymek unosi się nad jego ramieniem. Popadł w zadumę. Myśliciel. — No dobrze — mówi już zupełnie niewyraźnie i wychodzi mu: „nobrz”. — A czy ma kursant… e-e-e… starszego brata u nas w Błękitnych Wojskach Pancernych? Nawet mordy nie odwrócił. Tak sobie tylko uchem zastrzygł w moją stronę. A ja, nawiasem mówiąc, miałem trzech braci… mógłbym mieć, tylko że wszyscy umarli w niemowlęctwie. I taka mnie wściekłość nagle ogarnęła na to wszystko razem. — Jacy znowu, mleko jaszczurcze, bracia? — mówię. — Skąd bracia? Sami ledwie żyjemy.. Odwrócił cię do mnie błyskawicznie, jakby go kto szpilką ukłuł. Gały wytrzeszcza. No, pancerka wypisz wymaluj! A ja czuję się jak w okopie… Z przyzwyczajenia skóra na plecach mi ścierpła, a potem myślę — a idźże ty razem ze swoimi spojrzeniami, wiesz gdzie, też coś — starszy pancermistrz zdezelowanej armii. Sam na pewno zwiewał, aż dudniło, wszystko rzucił; tu się dopiero zatrzymał, przed własnymi, głowę daję, żołnierzami uciekał… I bezczelnie wystawiam prawą nogę do przodu, chowam ręce za plecy i patrzę mu prosto w otwory strzelnicze. Z pół minuty chyba milczał, potem niegłośno zachrypiał: — Jak stoisz? Chciałem splunąć, ale się oczywiście powstrzymałem i mówię: — A bo co? Normalnie stoję, jakoś się nie przewracam. I wtedy ruszył prosto na mnie przez cały pokój. Powolutku. I nie wiem, czym by się to wszystko skończyło, ale nagle Korniej, który przez cały czas siedział w kącie nad papierami, powiada: — Pancermistrzu, mój drogi… bez przesady… I koniec. Po osmalonej mordzie przebiegł jakiś grymas i master starszy pancermistrz, nie dochodząc do mnie, skręcił na swój fotel. Gotów. Zwiądł Błękitny Gryf. Nie jesteś, draniu, w komendanturze. I uśmiechnąłem się, jak umiałem, najbezczelniej całą swoją zdrętwiałą twarzą. I myślę — no, a jeśliby Kornieja nie było? Gdyby wyszedł na minutę? Tamten by mnie uderzył, a ja bym zabił. Tak jest, zabił. Gołymi rękami. Opadł na swój fotel, zdusił wreszcie cygaro w popielniczce i mówi do Kornieja: — Jednak bardzo tu jest gorąco, master Korniej… nie odmówiłbym wypicia czegoś… e-e-e… orzeźwiającego. — Może soku? — proponuje Korniej. — Sok? E-e-e… nie. Jeśli można, wolałbym coś mocniejszego. — Wina? — Jeśli można. Na mnie więcej nie patrzy. Ignoruje. Bierze od Kornieja kieliszek i zanurza w nim swój przypalony nos. Ciągnie. A ja osłupiałem. To niemożliwe! Nie, oczywiście wszystko się zdarza… tym bardziej że klęska… rozkład… Ależ nie! To przecież Błękitny Gryf! Prawdziwy! I nagle jakby mi zasłona z oczu spadła. Sznur… wino… Mleko jaszczurcze, przecież to zwyczajna lipa! Korniej mówi: — Napijesz się, Gag? — Nie — odpowiadam. — Nie napiję się. Ja się nie napiję i temu tam też nie radzę… starszemu pancermistrzowi. I taka mnie wesoła złość ogarnęła, że o mało nie roześmiałem się na głos. Obaj wytrzeszczyli na mnie oczy. A ja podszedłem do tego spalonego hrabiego, zabrałem mu kieliszek i mówię tak łagodnie, pouczam go po ojcowsku: — Błękitne Gryfy — mówię — wina nie piją. Oni w ogóle nie piją alkoholu. Oni, master starszy pancermistrzu, ślubowali — ani kropli alkoholu, dopóki chociaż jeden pasiasty szczur plugawi swoim oddechem atmosferę wszechświata. To po pierwsze… A teraz sznureczek… — Biorę do ręki znak bojowej sławy, odpinam go od guzika kurtki i starannie opuszczam wzdłuż rękawa. — Sznur sławy bojowej tylko według regulaminu należy przypinać do trzeciego guzika od góry. Żaden prawdziwy Gryf go nie przypina. Siedzą w aresztach garnizonowych, a nie przypinają. To, znaczy się, po drugie. Ach, jaką ja miałem satysfakcję. Jak mi było lekko i wesoło! Jeszcze raz na nich spojrzałem, zobaczyłem, jak mnie słuchają, niczym samego proroka Gagury głoszącego z jaskini słowo boże, i podszedłem do drzwi. Na progu przystanąłem i dodałem na zakończenie: — A w rozmowie z młodszym stopniem, master starszy pancermistrzu, nie należy stale domagać się tytułowania pełnym tytułem. To jest, oczywiście, niezbyt wielki błąd, tylko że nikt pana nie będzie szanować. To nie oficer frontowy, powiedzą, to dekownik w mundurze oficera frontowego. I poparzona twarz nie pomoże. Mało to gdzie człowiek może się poparzyć… I wyszedłem. Siadłem przy oknie, położyłem ręce na kolanach — dobrze mi, spokojnie, jakbym dokonał czegoś niezwykłego. Siedzę, przypominam sobie wszystko po kolei, jak to było. Jak Korniej na początku tylko mrugał oczami, a potem napięty jak trzcina łowił każde moje słowo, szyję wyciągał, a ten fałszywy pancermistrz tak słuchał, że aż mu szczęka opadła… Ale oczywiście niedługo tak się cieszyłem, bo bardzo prędko przyszło mi do głowy, że tak naprawdę to znowu wszystko się poplątało, wychodzi na to, że kiedy oni posyłają do nas szpiega, to ja im pomagam. Konsultuję ich. Jak ostatnie sprzedajne ścierwo. Ucieszyłem się, biedny idiota, i zdemaskowałem! Wzięliby go tam i postawili pod ścianę, i skończona sprawa… Jaka sprawa? Tu przecież cały problem właśnie się zaczyna. Korniej przecież też u nas siedział, i to na pewno niejeden rok. A mógł nie ocaleć. No i co, dobrze by się stało? Przecież to Korniej. Już nie mówię o tym, że moje kości gniłyby teraz w dżungli… Nie, to nie jest takie proste. Bo dlaczego ja się, tak wściekłem? Ten Gryf mnie rozwścieczył. Nie mogłem po prostu patrzeć na niego spokojnie. Dawniej mógłbym, i to z przyjemnością, dawniej ja bym padał przed nim na kolana, przed bratem-rycerzem, buty bym mu z dumą czyścił, a potem miałbym czym się chwalić. Wiesz, komu ja buty czyściłem? Starszemu pancermistrzowi! Ze sznurem! Nie, nie, muszę jakoś to wszystko uporządkować. Siedziałem do samego zmierzchu, ciągle porządkowałem, a potem przyszedł Korniej i położył mi rękę na ramieniu, tak jak wtedy temu… Dangowi. — No — mówi — dziękuję ci, chłopcze. Czułem, że na pewno coś zauważysz. Rozumiesz, myśmy go przygotowywali w wielkim pośpiechu… Trzeba ratować pewnego człowieka. Waszego wielkiego uczonego. Mamy podejrzenia, że ukrywa się na zachodnim brzegu jeziora Zagguta, a tam okopała się jednostka pancerna, nikogo nie przepuszczają, przyjmują tylko swoich. Tak że możesz uznać, że uratowałeś dzisiaj dwóch ludzi. Dwóch wspaniałych ludzi. Jednego naszego i jednego waszego. Dużo jeszcze różnych rzeczy mi naopowiadał. Miodem, można powiedzieć, mnie smarował. Już nie wiedziałem, gdzie mam oczy podziać, bo oczywiście, kiedy ich konsultowałem, nawet przez myśl mi nie przeszło, że mam kogoś ratować. Zrobiłem to zwyczajnie, ze złości. No trudno. — Kiedy on startuje? — pytam. Tak sobie zapytałem, chciałem nieco przyhamować potok wymowy Kornieja. — Jutro — odpowiada. — O piątej rano. Nagle dotarło do mnie. Oho, myślę. Doczekałem się. — Stąd? — pytam. Już nie tak sobie. — Stąd — odpowiada Korniej. — Z tej polany. Tak. — Hm — mówię — powinienem go odprowadzić, zobaczyć przed samym startem. Może jeszcze coś zauważę… Korniej roześmiał się i znowu poklepał mnie po ramieniu. — Jak chcesz — mówi. — Ale lepiej pośpij sobie. Ostatnimi czasy strasznie po bałaganiarsku spędzasz dni. Zjemy kolację, a potem jednak idź spać. No więc poszliśmy na kolację. Przy kolacji Korniej był wesoły, dawno go takiego nie widziałem. Opowiadał różne śmieszne historie z tych czasów, kiedy pracował w naszej stolicy jako goniec w jednym z banków, jak go werbowali gangsterzy i co z tego wynikło. Zapytał mnie, gdzie jest Dramba, dlaczego ostatnio go nie widać. Powiedziałem mu uczciwie, że Dramba buduje rejon umocnień nad stawami. — Rejon umocnień — mówi Korniej poważnie. — To bardzo dobrze. W ostatecznym razie przeczekamy tam najgorsze. Poczekaj, jak tylko będę miał trochę czasu, przeprowadzimy prawdziwe manewry, tak czy inaczej chłopców trzeba gdzieś trenować… No więc porozmawialiśmy sobie o musztrze, o manewrach, patrzę na niego, taki jest serdeczny i życzliwy, i myślę — może go poprosić jeszcze raz? Po dobremu. Puść mnie do domu, co? Nie, nie puści. Nie puści mnie, dopóki nie będzie miał niezachwianej pewności, że już nie jestem niebezpieczny. A jak go przekonać, że już nie jestem niebezpieczny, jeśli ja sam tego nie wiem? I nie dowiem się zresztą, póki tam nie wrócę… Rozstaliśmy się. Życzył mi jeszcze dobrej nocy i poszedłem do siebie. Spać, oczywiście, nie zamierzałem. Tak, trochę podrzemałem, na jedno oko. A o trzeciej wstałem i rozpocząłem przygotowania. Przygotowywałem się tak, jak jeszcze nigdy przed żadną akcją. Całe moje życie decydowało się tego ranka, chłopcy. O czwartej byłem już w ogrodzie i siedziałem w zasadzce. Czas, jak zawsze w takich wypadkach, ciągnął się w nieskończoność. Ale ja byłem absolutnie spokojny. Żadnego bicia serca, nic. Po prostu wiedziałem, że muszę wygrać w tej grze, że po prostu inaczej być nie może… A czas… no cóż, prędko czy powoli, zawsze w końcu mija. Dokładnie o piątej, jak tylko spadła rosa, rozległo się nad samym moim uchem znajomo ochrypłe miauczenie, gorący wiatr pochylił krzaki, nad polaną zapłonął pierwszy ogień — i oto stoi. Z tak bliska jeszcze nigdy go nie widziałem. Ogromny, ciepły, żywy, okazuje się, że jego boki są porośnięte jakby sierścią, poruszają się, pulsują, oddychają… Diabli wiedzą, co to za maszyna. Nie ma takich maszyn. Zmieniłem stanowisko, żeby być bliżej ścieżki. Patrzę — idą. Na przedzie mój Błękitny Gryf, sznur przepisowo wisi, w ręku trzcinka, to oni dobrze wykombinowali — jeśli Gryf zasłużył na sznur, to bezwzględnie musi mieć trzcinkę, sam o tym zapomniałem. Gryf wygląda bezbłędnie. Korniej maszeruje za nim, obydwaj milczą — widocznie wszystko już zostało powiedziane, pozostaje tylko uścisnąć sobie ręce albo, jak to tu jest przyjęte, objąć się i pobłogosławić przed podróżą. Odczekałem, aż podeszli do samego widma, aż cmoknął otwierając się właz, a wtedy wyszedłem z krzaków i wycelowałem do nich z mojej maszynki. — Stać, nie ruszać się! Odwrócili się jednocześnie i zastygli. Stałem na przygiętych nogach, unosząc nieco w górę lufę automatu, na wypadek gdyby któryś z nich chciał na mnie skoczyć z tych dziesięciu metrów, jakie nas rozdzielają, wtedy przywitam go w powietrzu. — Ja chcę do domu, Korniej — powiedziałem. — I wy mnie teraz tam dostarczycie. Bez żadnego gadania, bez odkładania na później… W mroku przedświtu ich twarze były niezmiernie spokojne i nie było na nich nic oprócz uwagi i oczekiwania na to, co jeszcze powiem. Ułamkiem świadomości zarejestrowałem, że Korniej pozostał Korniejem. A Błękitny Gryf — Błękitnym Gryfem, i obaj byli niebezpieczni. Ach, jak bardzo niebezpieczni! — Albo polecimy tam razem — powiedziałem — albo nie poleci tam nikt. Zabiję was obu i sam polegnę. Powiedziałem i umilkłem. Czekam. Nic więcej nie mam do powiedzenia. Potem Błękitny Gryf odwraca nieco głowę w stronę Kornieja i mówi: — Ten smarkacz… e-e-e… trochę się zapomina. Może zabrać go ze sobą? Potrzebny mi jest… e-e-e… ordynans. — On nie nadaje się na ordynansa — powiedział Korniej i na jego twarzy ni stąd, ni zowąd pojawił się ów wyraz przedśmiertnego smutku, który tak zaskoczył mnie za pierwszym razem jeszcze wtedy w szpitalu. Stropiłem się. — Ja muszę do domu! — powiedziałem. Jakbym przepraszał. Ale Korniej już był dawnym Korniejem. — Kocie — powiedział. — Eh ty, kocurze… postrachu myszy! Rozdział 8 Gag przedarł się przez ostatnie zarośla i wyszedł na drogę. Rozejrzał się. Orientacja była niemożliwa w gęstej plątaninie zgniłych gałęzi. Padał ulewny deszcz. Straszliwie cuchnęło z przydrożnego rowu, w którym w gliniastej mazi butwiały kupy złowieszczych czarnych szmat. Dwadzieścia kroków dalej, po przeciwnej stronie drogi, tkwiła do połowy zatopiona spalona pancerka — miedziana lufa miotacza płomieni bezmyślnie patrzyła w niskie chmury. Gag przeskoczył rów i poboczem pomaszerował w stronę miasta. Droga jako taka nie istniała. Była rzeka płynnej gliny i tą rzeką z przeciwnej strony, z miasta, grzęznąc bez przerwy, ciągnęły rozklekotane fury na ogromnych drewnianych kołach, zaprzężone w upadające ze zmęczenia woły, a opatulone po same oczy kobiety, ślizgając się, płacząc i klnąc straszliwie, młóciły woły po zapadniętych bokach, a na furach pogrzebane pod mokrymi tobołami, wśród sterczących nóg krzeseł i stolików, tuliły się do siebie blade skrofuliczne dzieci, jak małpki na deszczu — było ich bardzo dużo, na każdej furze dziesiątki, i nie było w tym żałosnym taborze ani jednego mężczyzny… Buty oblepiały mu już kilogramy błota, kurtka przemokła, deszcz lał za kołnierz, spływał po twarzy. Gag szedł i szedł, a z przeciwka ciągnęli uchodźcy, przygięci pod ciężarem mokrych tobołów i obszarpanych walizek, pchali przed sobą ręczne wózki z żałosnym dobytkiem, resztką sił, od dawna bez wypoczynku. Jakiś starzec ze złamaną kulą na kolanach siedział w błocie na drodze i monotonnie powtarzał bez żadnej nadziei: „Zabierzcie mnie, na miłość boską… Zabierzcie, na miłość boską…” A na pochylonym słupie telegraficznym wisiał jakiś człowiek o czarnej twarzy, ręce miał związane na plecach… Gag był w domu. Wyminął ugrzęzły w błocie wojskowy furgon sanitarny. Kierowca w brudnym żołnierskim płaszczu, w uświnionej zmaltretowanej czapce uchylił drzwi i z wysiłkiem wywrzaskiwał coś, co doszczętnie zagłuszał ryk silnika, a z tylu furgonu w strumieniach tryskającego spod buksujących kół błota bezradnie i bezsensownie krzątali się malutki lekarz wojskowy z bokobrodami i młodziutka dziewczyna w mundurze, zapewne pielęgniarka. Przechodząc obok, Gag pomyślał mimochodem, że tylko ten jeden samochód jedzie do miasta, w przeciwnym kierunku niż wszyscy, ale i on utknął… — Młody człowieku! — usłyszał nagle. — Proszę się zatrzymać. To rozkaz! Gag przystanął i odwrócił głowę. Lekarz ślizgając się, śmiesznie wymachując rękami, biegł do niego, a za lekarzem jak dzik szarżował kierowca, przyciskał do boków olbrzymie pięści, rozjuszony do ostatecznych granic, czerwonosiny, kwadratowy. — Natychmiast proszę nam pomóc! — podbiegając krzyczał falsetem lekarz. Cały był zalany brązową mazią i niepojęte było, jak mógł zobaczyć cokolwiek przez zabrudzone szkła swoich binokli. — Natychmiast! Nie przyjmuję żadnych tłumaczeń! Gag patrzył na niego w milczeniu. — Tam jest dżuma! — krzyczał lekarz, wyciągając brudną dłoń w kierunku miasta. — Wiozę surowicę! Dlaczego nikt nie chce mi pomóc? Co w nim było takiego? Stary, słaby, brudny… A Gag nie wiadomo czemu zobaczył nagle przed sobą zalane słońcem pokoje, wysokich, pięknych, czystych ludzi w kombinezonach i jaskrawych koszulach, gorejące ognie widm nad okrągłą polaną… Jakieś czary czy co? — Jeszcze rozmawiać z nim, z zarazą! — zachrypiał kierowca, odsuwając lekarza. Straszliwie sapiąc, złapał automat za lufę, wyrwał Gagowi i stękając, rzucił w las. — Elegancik, mleko jaszczurcze… A niech cię! Z rozmachem uderzył Gaga w twarz, a doktor niezwłocznie zakrzyczał: — Proszę przestać! Natychmiast proszę przestać! Gag zachwiał się, ale ustał na nogach. Nawet nie spojrzał na kierowcę. Ciągle patrzył na lekarza i powoli ścierał z twarzy ślad uderzenia. A lekarz już ciągnął go za rękaw. — Proszę, ogromnie proszę… — mamrotał. — Wiozę dwadzieścia tysięcy ampułek. Proszę zrozumieć… Dwadzieścia tysięcy! Dziś jeszcze nie jest za późno… Tak, to był jednak Alajczyk. Zwyczajny Alajczyk z południa. Czary. Wszyscy razem podeszli do samochodu. Kierowca, kipiąc ze złości, wsiadł do szoferki, wrzasnął stamtąd: „Pchajcie!”, i natychmiast zaryczał silnik, a Gag, stojąc między dziewczyną a lekarzem, z całej siły naparł ramieniem na cuchnący mokrym żelazem bok furgonu. Wył silnik, tryskały fontanny błota, a on napierał, pchał, naciskał i myślał: „Jestem w domu. W domu…”